PROPEDEUTYKA POEZJI AMERYKAŃSKIEJ
A
A
A
„Od pieśni do skowytu. Szkice o poetach amerykańskich” – już sam tytuł wyboru krytycznoliterackich tekstów Jerzego Jarniewicza sugeruje klamrę, w której umieszczona zostanie opowieść o poezji amerykańskiej XX wieku. Spodziewamy się, że nie chodzi tylko o chwytliwe historycznoliterackie uproszczenie, lecz także o pewien projekt; pomysł nadający spójność lekturze; wybrany wątek, wokół którego autor snuć będzie własne interpretacje pojedynczych i unikalnych zdarzeń poezji. Jarniewicz zapowiada bowiem we wstępie do książki, że „Pieśni” Pounda i „Skowyt” Ginsberga nie będą stanowić jedynie dwóch opozycyjnych punktów kulminacyjnych, odpowiadających najważniejszym zwrotom w historii dwudziestowiecznej literatury i kultury, ale wyznaczą symboliczną przestrzeń, w której poszczególne projekty poetyckie ujawnią nieoczywiste związki i różnice. Bohaterami szkiców są Wallace Stevens, William Carlos Williams, Thomas Stearns Eliot, Ezra Pound, e.e. cummings, John Cage, Charles Bukowski, Allen Ginsberg, James Merrill, Anne Sexton, Sylvia Plath, Harry Mathews, Emmett Williams i poezja konkretna, Yusef Komunyakaa oraz slam. Teksty te były już publikowane, zwykle w „Literaturze na Świecie”, teraz jednak zostały poddane renowacji i ułożone tak, by podkreślić spójną podstawę krytycznych zabiegów Jarniewicza. Jego interpretacje miałyby nadać wybranym poetom nowe oblicze i wybawić ze stereotypowych formuł odczytywania, pokazać, że: „»od pieśni do skowytu« to jednak nie linia, ale sieć ciągle nowych połączeń; to nie trasa, ale buzujący ruchem kontynent. Wydaje się, że najciekawsze w dwudziestowiecznej poezji amerykańskiej są właśnie jej nieprzerwane dyslokacje i transpozycje”. Zaraz potem Jarniewicz dodaje, że „poezja amerykańska jest nieogarniętym lub nieogarnialnym obszarem nieustannych dyslokacji, wymykającym się syntezom, definicjom i formułom”. Wprowadzenie kończy się kuszącą obietnicą: „czekają na nas piękne dyslokacje”.
Skoro już poznaliśmy nowe ulubione słowo krytyka, przyjrzyjmy się uważniej, na czym polega jego strategia przemieszczeń w obrębie kanonicznych etykietek historycznoliterackich. Nie od dziś wiadomo, że na biednej i niewinnej literaturze żerują pasożyty w postaci historyków literatury żądnych wielkiej podręcznikowej syntezy oraz szukający sensacji dziennikarze, nie wspominając o żałosnych piewcach kaskaderskich legend. Z niejasnych powodów przypisują oni teksty literackie do tyleż mocnych, co niewiele znaczących (przynajmniej mnie one nigdy wiele nie mówiły) kategorii, jak tradycja i nowość, egzystencja i sztuka, idiom i instytucja, autentyczność i formalizm, czy klasycyzm i cała reszta. Podważanie tego typu opozycji to zajęcie nie tylko w dobrym tonie, ale i powinność szanujących się krytyków. A więc: oddać sprawiedliwość jednostkowemu zdarzeniu literatury.
Jest to możliwe nie tylko dzięki wzorowemu opanowaniu warsztatu z zakresu poetyki, lecz może przede wszystkim dzięki wrażliwości i empatii, o które posądzałabym Jarniewicza. Dzięki temu z łatwością wychwytuje newralgiczne punkty wybranych projektów poetyckich czy intrygujące antynomie, wiążące daną twórczość w oryginalną i indywidualną całość. Miejsca, których dotyka Jarniewicz, stanowią o tożsamości dzieł, a tym samym generują podstawowe problemy związane z ich odczytaniem. Ta niepochwytność została zgrabnie pokazana we wstępnym zestawieniu „Pieśni” i „Skowytu”: najpierw jako tekstów tradycyjnie przeciwstawnych, potem zaś wchodzących ze sobą w zaskakujące związki. Lecz szczególnie godne podziwu wydają się zwłaszcza te szkice, w których nieoczywistość poezji wyłania się dzięki wnikliwej interpretacji jednego wiersza, jak w tekstach „Imiona i głosy, czyli Wallace Stevens słucha oceanu” czy „Plusk, czyli »być« w jednym wierszu Williama Carlosa Williamsa”. Komentarze Jarniewicza pokazują, jak wiele waży każde, rzetelnie przeczytane, słowo dobrego wiersza, albo – jak dużej przenikliwości i wiedzy trzeba, by uruchomić w wierszu niespodziewaną dynamikę znaczeń.
Na antypodach tej akademickiej subtelności znajduje się tekst „Slam, czyli wiersze na ringu”, moim zdaniem najlepszy tekst w wyborze. Jarniewicz zajmuje bardzo wyraziste, niechętne slamowi stanowisko i znakomicie go broni. Porównując slam do programów telewizyjnych w rodzaju „Idola” czy zawodów sportowych, głośno mówi o wartościach, jakie według niego wiążą się z pisaniem poezji, ujawnia swoje emocjonalne i moralne zaangażowanie w sprawy literatury. Argumenty przeciwko slamowi zdają się niepodważalne, a błyskotliwa diagnoza nędzy tego zjawiska mówi o krytycznych imperatywach Jarniewicza znacznie więcej niż cała reszta tekstów: „Slam to wykwit kultury niecierpliwości, w którym widzę potrzebę natychmiastowego spełnienia i wyraźnych, jednoznacznych hierarchii. W poezji jednak, nieustannie poddawanej próbie czasu, natychmiastowych i jednoznacznych ocen i hierarchii (na szczęście) nie ma. Slam ucieka przed próbą czasu. Bo slam, poezja natychmiastowego spełnienia, jest ucieczką przed czasem. Stawia go to niebezpiecznie blisko takich zjawisk współczesnej kultury, jak karaoke, botoks, boysbandy czy gabinety odnowy biologicznej”.
Wprawdzie zgadzam się z tą oceną slamu, ale powyższy fragment pozwala również zrozumieć, dlaczego tak solidne i uczciwe podejście do literatury może mieć dość ambiwalentne konsekwencje. Kiedy Jarniewicz stara się wczuć w różnorodne problemy swoiste dla wybranych poetów, rezygnuje z własnej wyrazistej osobowości krytycznej w imię czci dla literatury. Najistotniejszym impulsem lektury Jarniewicza jest szacunek dla słowa i rzemiosła, stawianie literatury i literackości ponad inne możliwe sposoby komentowania tekstów. Wybór padł ponadto na pisarzy, których wartość i ważność mają solidne podstawy. Jarniewicz właściwie wycofuje się z wartościowania, a zamiast podważać nawyki recepcyjne, prezentuje co najwyżej delikatne przesunięcia w obrębie dość popularnych zagadnień: rzemiosło i życie w poezji Plath, konfesyjność i feminizm Anne Sexton, egzystencja a poetyckość u Ginsberga czy Bukowskiego. Oczywiście, także one mają swoje znaczenie, ale gdzie się podziały „piękne dyslokacje”? Zamiast esejów, czytamy szkice o charakterze wprowadzeń i posłowi do domniemanych wyborów czyjejś poezji. Czasem dla odmiany zmieniają się one w krytykę translatologiczną – np. w przypadku tekstu o Poundzie. Innym razem mogą przybrać formę demaskatorską, jak w analizie faszystowskich i antysemickich inklinacji Eliota. To zresztą bardzo dobry, solidny tekst, tyle że jego zrąb ukazał się już w szkicach o poezji brytyjskiej i irlandzkiej „W brzuchu wieloryba”. Teraz został wpisany w polską dyskusję o Eliocie i klasycyzmie. Tu znów Jarniewicz pokazuje pazur. Ale na krótko. Nie omawia też niestety obecności poezji amerykańskiej w Polsce, sugerując tylko powiązania poprzez otwierające każdy szkic cytaty ze współczesnej poezji polskiej.
Ostatecznie zostajemy z poczuciem, że obietnica złożona we wstępie była trochę na wyrost, a w rękach mamy kolejną składankę, udającą porządnie zakrojony krytycznoliteracki projekt. Lecz kiedy już przywykniemy do tej myśli, będziemy mogli spokojnie cieszyć się solidnym i błyskotliwym wprowadzeniem w arkana amerykańskiej poezji i kultury, docenimy wzorcowe interpretacje czułego akademika i świetnie przygotowanego do swojej roli pedagoga i popularyzatora literatury anglojęzycznej.
Skoro już poznaliśmy nowe ulubione słowo krytyka, przyjrzyjmy się uważniej, na czym polega jego strategia przemieszczeń w obrębie kanonicznych etykietek historycznoliterackich. Nie od dziś wiadomo, że na biednej i niewinnej literaturze żerują pasożyty w postaci historyków literatury żądnych wielkiej podręcznikowej syntezy oraz szukający sensacji dziennikarze, nie wspominając o żałosnych piewcach kaskaderskich legend. Z niejasnych powodów przypisują oni teksty literackie do tyleż mocnych, co niewiele znaczących (przynajmniej mnie one nigdy wiele nie mówiły) kategorii, jak tradycja i nowość, egzystencja i sztuka, idiom i instytucja, autentyczność i formalizm, czy klasycyzm i cała reszta. Podważanie tego typu opozycji to zajęcie nie tylko w dobrym tonie, ale i powinność szanujących się krytyków. A więc: oddać sprawiedliwość jednostkowemu zdarzeniu literatury.
Jest to możliwe nie tylko dzięki wzorowemu opanowaniu warsztatu z zakresu poetyki, lecz może przede wszystkim dzięki wrażliwości i empatii, o które posądzałabym Jarniewicza. Dzięki temu z łatwością wychwytuje newralgiczne punkty wybranych projektów poetyckich czy intrygujące antynomie, wiążące daną twórczość w oryginalną i indywidualną całość. Miejsca, których dotyka Jarniewicz, stanowią o tożsamości dzieł, a tym samym generują podstawowe problemy związane z ich odczytaniem. Ta niepochwytność została zgrabnie pokazana we wstępnym zestawieniu „Pieśni” i „Skowytu”: najpierw jako tekstów tradycyjnie przeciwstawnych, potem zaś wchodzących ze sobą w zaskakujące związki. Lecz szczególnie godne podziwu wydają się zwłaszcza te szkice, w których nieoczywistość poezji wyłania się dzięki wnikliwej interpretacji jednego wiersza, jak w tekstach „Imiona i głosy, czyli Wallace Stevens słucha oceanu” czy „Plusk, czyli »być« w jednym wierszu Williama Carlosa Williamsa”. Komentarze Jarniewicza pokazują, jak wiele waży każde, rzetelnie przeczytane, słowo dobrego wiersza, albo – jak dużej przenikliwości i wiedzy trzeba, by uruchomić w wierszu niespodziewaną dynamikę znaczeń.
Na antypodach tej akademickiej subtelności znajduje się tekst „Slam, czyli wiersze na ringu”, moim zdaniem najlepszy tekst w wyborze. Jarniewicz zajmuje bardzo wyraziste, niechętne slamowi stanowisko i znakomicie go broni. Porównując slam do programów telewizyjnych w rodzaju „Idola” czy zawodów sportowych, głośno mówi o wartościach, jakie według niego wiążą się z pisaniem poezji, ujawnia swoje emocjonalne i moralne zaangażowanie w sprawy literatury. Argumenty przeciwko slamowi zdają się niepodważalne, a błyskotliwa diagnoza nędzy tego zjawiska mówi o krytycznych imperatywach Jarniewicza znacznie więcej niż cała reszta tekstów: „Slam to wykwit kultury niecierpliwości, w którym widzę potrzebę natychmiastowego spełnienia i wyraźnych, jednoznacznych hierarchii. W poezji jednak, nieustannie poddawanej próbie czasu, natychmiastowych i jednoznacznych ocen i hierarchii (na szczęście) nie ma. Slam ucieka przed próbą czasu. Bo slam, poezja natychmiastowego spełnienia, jest ucieczką przed czasem. Stawia go to niebezpiecznie blisko takich zjawisk współczesnej kultury, jak karaoke, botoks, boysbandy czy gabinety odnowy biologicznej”.
Wprawdzie zgadzam się z tą oceną slamu, ale powyższy fragment pozwala również zrozumieć, dlaczego tak solidne i uczciwe podejście do literatury może mieć dość ambiwalentne konsekwencje. Kiedy Jarniewicz stara się wczuć w różnorodne problemy swoiste dla wybranych poetów, rezygnuje z własnej wyrazistej osobowości krytycznej w imię czci dla literatury. Najistotniejszym impulsem lektury Jarniewicza jest szacunek dla słowa i rzemiosła, stawianie literatury i literackości ponad inne możliwe sposoby komentowania tekstów. Wybór padł ponadto na pisarzy, których wartość i ważność mają solidne podstawy. Jarniewicz właściwie wycofuje się z wartościowania, a zamiast podważać nawyki recepcyjne, prezentuje co najwyżej delikatne przesunięcia w obrębie dość popularnych zagadnień: rzemiosło i życie w poezji Plath, konfesyjność i feminizm Anne Sexton, egzystencja a poetyckość u Ginsberga czy Bukowskiego. Oczywiście, także one mają swoje znaczenie, ale gdzie się podziały „piękne dyslokacje”? Zamiast esejów, czytamy szkice o charakterze wprowadzeń i posłowi do domniemanych wyborów czyjejś poezji. Czasem dla odmiany zmieniają się one w krytykę translatologiczną – np. w przypadku tekstu o Poundzie. Innym razem mogą przybrać formę demaskatorską, jak w analizie faszystowskich i antysemickich inklinacji Eliota. To zresztą bardzo dobry, solidny tekst, tyle że jego zrąb ukazał się już w szkicach o poezji brytyjskiej i irlandzkiej „W brzuchu wieloryba”. Teraz został wpisany w polską dyskusję o Eliocie i klasycyzmie. Tu znów Jarniewicz pokazuje pazur. Ale na krótko. Nie omawia też niestety obecności poezji amerykańskiej w Polsce, sugerując tylko powiązania poprzez otwierające każdy szkic cytaty ze współczesnej poezji polskiej.
Ostatecznie zostajemy z poczuciem, że obietnica złożona we wstępie była trochę na wyrost, a w rękach mamy kolejną składankę, udającą porządnie zakrojony krytycznoliteracki projekt. Lecz kiedy już przywykniemy do tej myśli, będziemy mogli spokojnie cieszyć się solidnym i błyskotliwym wprowadzeniem w arkana amerykańskiej poezji i kultury, docenimy wzorcowe interpretacje czułego akademika i świetnie przygotowanego do swojej roli pedagoga i popularyzatora literatury anglojęzycznej.
Jerzy Jarniewicz: „Od pieśni do skowytu. Szkice o poetach amerykańskich”. Biuro Literackie. Wrocław 2008.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |