ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (119) / 2008

Agnieszka Jeżyk,

LEKKOŚĆ FRAZY, CIĘŻAR TEMATU

A A A
Seria homoseksualnych pikantnych historii opowiedzianych głosem byłego żołnierza Wehrmachtu, satyryczny obrazek najbardziej obskuranckiej odmiany polskiego katolicyzmu czy wybuchowa mieszanka staropolskiej sylwy z nutką fantastyki… Wszystko zaś podane w języku pełnym wewnętrznych napięć, balansującym z wielką klasą na granicy powagi i absurdu, szokującym i obrazoburczym, a jednocześnie w niedzisiejszy sposób dystyngowanym. Czyżby to pobieżna charakterystyka twórczości młodego awangardowego autora?

Nic bardziej mylnego. Paradoksalnie bowiem, chyba żaden z pisarzy roczników siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych nie wyróżnia się tak bezkompromisowym podejściem do literatury, tak wyzwoloną wyobraźnią i żaden chyba tak trafnie i uniwersalnie nie potrafi piętnować wad polskiego społeczeństwa, jak dobiegający dziewięćdziesiątki Marian Pankowski. Podczas spotkania w Krakowie (prowadzonego przez Tomasza Charnasa i Joannę Ostrowską, promującego najnowszą książkę „Była Żydówka, nie ma Żydówki”) po raz kolejny uwiódł swoją charyzmą licznie zgromadzoną w klubie „Pod Jaszczurami” publiczność.

Proza Pankowskiego była przez dłuższy czas nieobecna w dyskursie krytycznym i literaturoznawczym, a następne dzieła przechodziły w Polsce bez większego rezonansu, pozostając jedynie niszową atrakcją dla koneserów. Przyczyn tego zjawiska jest zapewne wiele. Sam autor twierdzi, że na taki bieg zdarzeń wpłynąć mógł konflikt z „Kulturą”, wskutek czego doceniana wcześniej twórczość Pankowskiego zepchnięta została na margines. Być może jednak dla samego autora „Smagłej swobody” obszar ten był całkiem przytulną i inspirującą przestrzenią. Wszak już w wydanej pod koniec lat pięćdziesiątych powieści „Matuga idzie. Przygody” podkreślał on wyraźnie, że odrzuca etos emigracyjnego pisarza cierpiącego niewypowiedziany żal po opuszczeniu ukochanej ojczyzny (królestwo za ironiczny uśmiech Pankowskiego wertującego „Niewiedzę” Kundery!) Zaś jako źródło swojego pisania wskazuje nie wysublimowaną kulturę wysoką, lecz – zgadzając się w tej mierze z Bachtinem – potencjalnie wywrotowe gatunki, takie jak satyra, fantastyka, literatura sowizdrzalska. Najnowsza książka Pankowskiego, wydana nakładem wydawnictwa Krytyki Politycznej, to kolejny sążnisty policzek wymierzony statecznemu mieszczuchowi. Już sam tytuł jawi się jako ironiczna prowokacja: lekkość frazy kontra ciężar tematu. To jednak dla wzburzonego czytelnika sygnał, że oto w ręce trzyma zupełnie inne dzieło o Holokauście.

Dzieło czy dziełko właściwie? Literami zagłady zapisano już tysiące stron i zamknięcie dramatu Żydów podczas drugiej wojny na ledwie sześćdziesięciu paru stronach – a gdyby tego było za mało – wzbogaconych ilustracjami, wydawać się może niesmaczne. Pankowski, jak chyba każdy niepokorny umysł, wzdryga się przed banałem wzniosłości, upatrując się w niej pobożnej utopii dalekiej od prawdziwego doświadczenia. Przede wszystkim zatem, jak przyznał w czasie rozmowy, „bał się powiedzieć zbyt wiele”.

Stąd też w tekście wyraźne odejście od pierwszoosobowej narracji. Losy młodej Żydówki Fajgi, ostatniej ocalałej z miasteczka N., która na zaproszenie Association of Eastern European Jews przybywa do Ameryki, naświetlane są z wielu perspektyw: z punktu widzenia śledzącego jej poczynania obserwatora, badacza jakże bogatej historii antysemityzmu, natchnionego piewcy polskich kompleksów i fobii, wreszcie – autora, Boga-ojca tekstu puszczającego w ruchu pierwsze słowa opowiadania. Poznajemy ją także przez absurdalnie trywialne dialogi prowadzone z amerykańskimi Żydami, najbardziej zaś w momentach, gdy snując swoją historię, przerywa w pół zdania. Ktoś musi podjąć opowieść, której opowiedzieć się nie da. Ktoś musi wysłowić tę inflację doświadczenia nad słowem.

Dlatego też w kluczowej dla „Była Żydówka, nie ma Żydówki” scenie to autor przejmie na siebie ciężar opowiadania. Wyrazicielem wielowiekowych uprzedzeń, nienawistnych stereotypów, przede wszystkim zaś – jak ujął to sam Pankowski – „tragicznym przekaźnikiem myśli rodziców” stają się tu dzieci. Fajga, ukrywająca się w starej szopie przed okrucieństwem czasów, kiedy to „stwórca bawił na wczasach w kraju, wo Zitronen blühen”, zostanie pewnego dnia odkryta przez gromadę pacholąt. Dziewczynki i chłopcy nie potraktują jej z chrześcijańskim miłosierdziem. Stanie się dla nich zwierzyną łowną („czarną brudną sową” z chamskiej przyśpiewki lub dzikiem, na którego można „zapolować z nagonką”) i tylko zbieg okoliczności uratuje jej życie.

Wedle mitologii antysemityzmu Żyd nie jest bowiem człowiekiem, ale jakąś gorszą formą bytu, istotą podstępną, zagrażającą ładowi i z natury obrzydliwą. Dlatego często utożsamiano go z wszelkiej maści robactwem, symbolami grzechu (wąż) lub erotycznego bezwstydu (kot). Autor „Rudolfa” podkreśla jednak, że nienawiść do narodu żydowskiego nie jest cechą specyficznie polską. Na dowód przytacza wizerunek na witrażu w jednym z brukselskich kościołów. Wyobrażenie to przedstawia groźną postać z pejsami przekłuwającą nikczemnie krwawiącą hostię. Gorzka w tym kontekście zdaje się konstatacja, że nawet koszmar wojny nie zmienił utrwalonych od wieków uprzedzeń: „Wczorajszy ogień krematoriów nie oczyścił ich z piętna absolutnej inności. Nam, chrześcijanom, ksiądz nakazał kochać bliźniego jak siebie samego, ale ten bliźni był i pozostał figurą abstrakcyjną”.

W świecie prozy Mariana Pankowskiego nic nie jest jednoznaczne i gdy pisze on o tragicznych losach Fajgi, zderza bolesną mądrość jej doświadczenia z nieludzką niemalże ignorancją członków gminy żydowskiej. Młoda kobieta zostaje zbombardowana gradem banalnych i zupełnie nieistotnych w kontekście Zagłady pytań. Ich dotkliwie racjonalny i akademicki lub zwyczajnie głupi charakter okazuje się symptomatyczny. Język jawi się jako dyskurs pokoju, podczas gdy wojna ujawniać się może tylko w nerwowych pauzach, zbyt szybkich oddechach, przemilczeniach. Rozgrywa się gdzieś na granicy tekstu i ciała.

Portrety Polaków w „Była Żydówka, nie ma Żydówki” naszkicowane są także w tonie szczerej ambiwalencji: okrutne dzieci, obojętni rodzice, odważna przyjaciółka. Najbardziej jednak intrygujący w tym kontekście jest epilog ułożony w formie odezwy „mieszkańców europejskiej Krainy Nigdzie” do narodu żydowskiego. Obydwie nacje ukazane są tutaj jako rywalizujące o „pierwszeństwo w dziejach cierpienia narodów” z perwersyjną rozkoszą pławiące się w swej martyrologii. Jednak Żydzi dla Polaków stają się coraz mniej obecni. Ich miejsce zajmują Żydzi-aktorzy, postaci zza szklanego ekranu, napisani na krótką jednoaktówkę o getcie. Była Żydówka, nie ma Żydówki…

Podczas wieczoru „Pod Jaszczurami”, odpowiadając na pytanie o motywację stymulującą proces tworzenia, Pankowski wyznaje: „Piszę, bo jestem wzruszony i moją ambicją jest napisanie o tym, o czym nikt jeszcze nie napisał”. Opowiadanie, które dostanie do rąk zachęcony obietnicami czytelnik, to kolejny głos w sprawie Holokaustu. Kolejny, ale silny, ważny i przede wszystkim oryginalny. Tak oryginalny, że zwyczajnie nie wypada zniewalać go jedną, trywialną interpretacją.

„Żyd polskiej literatury”. Tak właśnie określił się autor „Pątników z Macierzyzny” w jednym z wywiadów. Może zatem – zupełnie na wspak narzucającym się tezom, łatwo uchwytnym tropom i trochę w duchu tego wiecznie zbuntowanego pisarza – najnowszą książkę Pankowskiego warto przeczytać – na pewnym poziomie – jako rodzaj przewrotnej biografii?
Marian Pankowski: „Była Żydówka, nie ma Żydówki”. Wydawnictwo Krytyki Politycznej. Warszawa 2008 [Seria Literacka].