ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 stycznia 2 (122) / 2009

Błażej Bacia,

FRANCUSKIE NADZIENIE W „ŁOWCACH SMOKÓW”

A A A
Rok 2009 n.e. Cała Europa została kulturowo podbita przez USA. Cała? Nie. Jeden, jedyny kraj zamieszkały przez nieugiętych Franków wciąż stawia opór najeźdźcom i uprzykrza życie hollywoodzkim producentom filmowym…

Francuzów można lubić bądź nie, ale nie sposób zaprzeczyć, że od czasów renesansu karolińskiego dali światu niemało. Poza kilkudziesięcioma mniej lub bardziej przełomowymi prądami w literaturze, sztuce, filozofii czy muzyce otrzymaliśmy od potomków Rolanda również zjawiska bardziej praktyczne, przyjemne i pożyteczne. Molier, kinematograf, Asterix, szampan, parkour, gilotyna czy miłość francuska to fenomeny o nieocenionym wpływie na nasze życie. Oczywiście nie można w tej wyliczance pominąć olbrzymiej masy materiału na dowcipy o francuskim wykwincie, ukulturalnieniu czy odwadze (jak choćby krążącej opinii, iż francuski czołg ma jeden bieg do przodu i pięć wstecznych). Z Francuzów można żartować, nie sposób jednak odmówić im niezłomności w dawaniu odporu jurnemu Samowi, kulturowemu gwałcicielowi zza Atlantyku. Od dziesięcioleci starają się wspierać swoją kinematografię, która należy dziś do najprężniejszych na świecie. Tym razem V Republika postanowiła uszlachetnić animację komputerową i w koprodukcji z kuchmistrzami luksemburskimi i niemieckimi wysmażyła „Łowców smoków”, kinową wersję serialu animowanego sprzed czterech lat.

Twórcy filmu wrzucają widza w rzeczywistość po magicznej katastrofie, w świat rozbity na niezliczoną ilość unoszących się w niebiosach części. Zoe, dziewczynka na oko dziesięcioletnia, mieszka wraz z wujem, Lordem Arnoldem, w opustoszałym zamku. Rycerska świetność dworu jest już tylko wspomnieniem, a obecną postepicką i postapokaliptyczną nudę dziewczynka zabija zabawą w legendarnego rycerza ze starego proroctwa. Wkrótce panna postanawia zasmakować życia na gigancie i na własną rękę odnaleźć rycerza-wybawiciela. Ekspresowo wpada w tarapaty, z których ratuje ją para śmiałków, Gwizdo i Lian-Chu. Duet owych wybawców jest czymś na kształt naszego swojskiego Wiedźmina – przemierza świat i eliminuje potwory, zarabiając w ten sposób na chleb. Gwizdo, jako bardziej wygadany, odpowiada za public relations, a Lian-Chu, jako osiłek (niepozbawiony jednak bystrości), wykonuje mokrą robotę. Bohaterowie ostatnimi czasy mają problemy ze ściąganiem płatności, tym samym perspektywa służby u bogatego Lorda Arnolda wydaje się co najmniej kusząca. Przynajmniej do czasu, gdy okaże się, że zlecenie wymaga spuszczenia łomotu najstraszliwszej bestii, jaka kiedykolwiek istniała, przeolbrzymiemu smokowi o wiele mówiącej nazwie Pożeracz Świata.

Pomysł fabularny, choć w tym wypadku sprawdzony już na małym ekranie, nie wydaje się czynnikiem, który decyduje o sukcesie współczesnych produkcji dla młodego widza. Wypada więc zastanowić się nad standardami, jakie w animacjach ustanowiły dzieła amerykańskie. A standardy te muszą być przecież wyraźne, skoro już drugą dekadę przeżywamy renesans filmu animowanego. I z pewnością nie dotyczą one tylko technicznej strony obrazu.

Pierwszym z problemów, które piętrzą się przed twórcami animacji, jest zawsze dobór odpowiedniego uniwersum. Może to być nasz zwykły świat z magiczną podszewką, na przykład żyjącymi swoim życiem dziecięcymi zabawkami, gadającymi pszczołami itd. Zamiast ludzi ów kosmos mogą zasiedlać zantropomorfizowane kreatury: roboty, samochody, halloweenowe stworki, dinozaury i co tam jeszcze. Niezależnie od fizis owych żyjątek, świat ten musi być po prostu barwny i przekonywujący, jako że stanowić ma organiczne tło dla zgrabnych postaci i wydarzeń.

Nakreślenie ciekawych postaci, czy może bardziej naukowo – aktantów, to zadanie niełatwe, bowiem praktycznie już wszystko w tym temacie zostało powiedziane. Warto więc wypróbować sprawdzony schemat: główny bohater plus pomocnik lub dwójka równoważnych bohaterów. Buduje się ów duet (lub trio) na zasadzie opozycji (bo i co to za duet, w którym bohaterowie się ze sobą zgadzają w większości kwestii?). Opozycja dotyczy nie tylko osobowości, ale także statusu, jakie postaci posiadają w danym świecie. Dajemy widzowi na przykład sympatyczną, nonkonformistyczną pszczołę, która zakochuje się w kobiecie gatunku homo sapiens („Film o pszczołach”, 2007). Albo inna sytuacja: mrówka-Woody-Allen i mrówka-księżniczka popełniają mezalians („Mrówka Z”, 1998). Tudzież klasycznie: mrukowaty zielony ogr zostaje skazany na przyjaźń wygadanego afroamerykańskiego osła (seria „Shrek”, 2000-2007). Obserwując produkcje animowane ostatnich lat, zauważamy, że samotni bohaterowie raczej nie są w cenie, gdyż humor tego kina w dużej mierze opiera się na żywych przekomarzaniach.

Aktanci napędzają intrygę, muszą mieć więc jasno postawiony cel i drogę do jego osiągnięcia najeżoną przeszkodami. Ot, choćby pingwin chce zdobyć mistrzowski tytuł surfingowy („Na fali”, 2007) albo ojciec-ryba musi uratować porwanego syna-rybę („Gdzie jest Nemo?”, 2003). Bohaterowie filmów animowanych nie doświadczają „moralnego niepokoju”, więc nie ma tu mowy o chodzeniu w kółko i prowadzeniu egzystencjalnych dialogów, tylko o konkretnych działaniach zmieniających świat.

Rzeczywistość filmu animowanego to świat prostego podziału na dobro i zło oraz wyraźnie oznakowanych dróg z jednej strony „mocy” na drugą. Nie bez kozery mówi się często o filmie animowanym „bajka”, bo choćby był najbardziej nawet postmodernistyczny, to zawsze niesie ze sobą ideologię. I choć to bardzo brzydkie słowo, nie można mieć przecież pretensji o propagowanie wartości takich jak przyjaźń, miłość, uczciwość, dobro itd. W kinie animowanym pozorna nawet anarchia zawsze podszyta jest imperatywem kategorycznym, czyli po prostu zdroworozsądkową etyką. Zielony ogr Shrek jest poczciwcem, dobrym mężem i (ostatecznie) ojcem. Wywrotowa gąbka morska SpongeBob („Spongebob Kanciastoporty”, 2004) jest z kolei postacią działającą bezinteresownie w imię cudzego dobra (konkretnie: dobra króla Neptuna, którego majestat narażony jest na szwank przez odblaskową wręcz łysinę).

Nie ma jednak wątpliwości, że to nie ideologia czy zgrabne uniwersum przesądziło o odrodzeniu kina animowanego. Siłą witalną, która utrzymuje animacje na szczytach box office’ów, jest humor w standardzie ustanowionym przez studio Pixar. Komizm tak wyklarowany charakteryzuje się tym, że jest zróżnicowany i dwupoziomowy, generuje salwy śmiechu u dzieci oraz dyskretną radość u ich rodziców. Oferuje zarówno poślizgi na skórce od banana, jak i cytaty z „Ojca chrzestnego”. „Król Lew” (1994) i „Pocahontas” (1995) były ostatnimi wielkimi animacjami z humorem „przedpiksarowskim”. Miały wszystko, co porządna animacja mieć powinna, ale zostały dorżnięte przez banalny dowcip i przesadny patos. Wystarczy porównać oba filmy z disneyowskimi „Nowymi szatami króla” (2000), by zobaczyć, jak wielka rewolucja w dziedzinie humoru dokonała się w przeciągu zaledwie kilku lat. Wszystkie inne składniki kina animowanego przy wyżej wymienionych wydają się już jedynie przystawką. Jak więc sprawa tych fundamentów wygląda w „Łowcach smoków”?

Postapokalipsa w filmie animowanym nie stanowi jakiejś szczególnej nowości; planetę po katastrofie lub w jej trakcie mieliśmy choćby w „Dinozaurze” (2000), „Epoce lodowcowej” (2002) „WALL.E” (2008). Koncept ze światem rozbitym na skalne fragmenty, które unoszą się w przestrzeni, jest świetny, ale nie można uniknąć wrażenia, że pozostał niewykorzystany. Rzeczywistość jest tu rozbita dosłownie i tylko tak. Nie ma żadnych konsekwencji dla relacji postaci czy dla ich zdolności komunikacji. Co z tego, że uniwersum robi początkowo duże wrażenie wizualne, skoro jest puste, wyludnione i nudne? Bohaterowie spotykają na swojej drodze jedynie potwory i materię nieożywioną. Smok chce zniszczyć świat? OK, niech niszczy, przecież i tak nikogo ciekawego tu nie ma. Jednocześnie trochę szkoda, że „Łowcy smoków” wpadają w sidła serialowych korzeni i nie wyjaśniają genezy własnego uniwersum. Bo o tym, że smoki są odpowiedzialne za roztrzaskanie świata, dowiadujemy się… z materiałów pozafilmowych. Z serialem bowiem zapoznać się póki co u nas nie sposób, choć wieść niesie, że premiera w TVP1 będzie miała miejsce pod koniec stycznia 2009 roku.

Dwójka sympatycznych smokołapów wypełnia klasyczny binarny schemat: Gwizdo to mały, tchórzliwy gaduła, a Lian-Chu jest dużym, odważnym milczkiem. Jak każda para filmowych bohaterów, przejdą oni próbę przyjaźni, z której oczywiście nie sposób wyjść inaczej, jak tylko zwycięsko. Projekt wizualny postaci jest w tym przypadku znacznie ciekawszy od samych charakterów. Widać tu mistrzowską rękę utalentowanego lalkarza: bohaterowie są przerysowani, bardzo plastyczni i komiksowi. Druga strona barykady prezentuje się znacznie słabiej. Zło pochodzi nie z tego świata i pozbawione jest motywacji. Ślepa siła może być atrakcyjna filozoficznie na przykład u Camusa, ale ukazana w popkulturowym miszmaszu rodzi u młodego widza konsternację. Kościany Pożeracz Świata to pusty w środku potwór z plastiku, przez co nie ma szans zapaść w pamięć i zająć miejsca w loży czarnych charakterów obok pełnokrwistego Wawelskiego, który po prostu miał ludzką słabość do dziewic. Nie jest też Pożeracz Świata w żaden sposób źródłem komizmu, jak choćby rekiny-abstynenci z „Gdzie jest Nemo?”.

Humor często bywa siłą napędową kina animowanego i potrafi przykryć niedoróbki na innych poziomach, ale dzieło studia Mac Guff Ligne Paris niestety nie potwierdza tej reguły. Osoba niebędąca frankofilem kojarzy humor francuski jako zjawisko balansujące między inteligentną satyrą á la Molier a rozkrzyczanymi następcami Louisa de Funèsa, którzy myślą, że im głośniej, tym śmieszniej. Ostatnimi czasy francuski humor osiągnął dno w filmie „Asterix na olimpiadzie” (2008), którego nie sposób oglądać inaczej, jak tylko przez palce i z rumieńcem zażenowania na twarzy. A więc może być już tylko lepiej? W „Łowcach smoków” dane jest nam zasmakować obu skrajnych biegunów komizmu w nierównych niestety proporcjach. Odrobina inteligentnych dialogów zostaje zakrzyczana przez błędnego rycerza, Sira Brie, a krzta miłego oku slapsticku kontrastuje z pretensjonalnym wytrzeszczaniem oczu i kłów. Jest więc przeciętnie.

Film uzyskał jednak olbrzymie grono zwolenników z powodu czegoś innego – dużej ilości odniesień kulturowych. Jako źródło inspiracji jawnych lub podświadomych w recenzjach najczęściej wymienia się surrealizm, mitologię chińską, ornamentykę germańską i celtycką czy też gotyk. Rozbity świat wykreowany przez Francuzów łączy antyk grecko-rzymski z bogactwem średniowiecza oraz formami architektury Ameryki prekolumbijskiej i Orientu. Ale różnorodność nie jest tu wcale zaletą, bo zamiast tworzyć organiczną i spójną całość, rozbija film wizualnie i zabija klimat tego niecodziennego miejsca. Tym samym zabawa w „O, zobacz! Sklepienie gotyckie!” jest nie tylko zadaniem dla nielicznych, ale i chyba ostatecznie jawi się jako bezcelowa. Cytaty z tekstów kultury powinny mieć przynajmniej śladowe uzasadnienie, bo nie jest żadną sztuką wrzucać je bez ładu i składu w przestrzeń utworu. W ostatecznym rozrachunku dostajemy coś, co można określić „francuskim popkulturowym feelingiem”. Ten barokowy, ciężkostrawny koktajl różnych porządków najpełniejszy wyraz znajduje w kinie („Piąty element”, 1997), komiksie („Trylogia Nikopola” Enki Bilala), a także grze komputerowej („Beyond Good and Evil”, 2003).

Wydaje się więc, że większość wysiłku twórców „Łowców smoków” poszła w stronę wykreowania bogactwa wizualnego świata. Plastyczna strona filmu w całych swych tromtadrackich zamierzeniach przytłacza emocje i utrudnia tym samym głębsze przeżycie zaprezentowanej przygody. Jest zatem odwrotnie niż na przykład w „Epoce Lodowcowej”, gdzie przestrzeń stanowiła konkretne, ale dyskretne tło dla pełnokrwistych bohaterów. Opowieść o Zoe i łowcach smoków nie jest bynajmniej filmem złym. Przypomina podaną niezwykle widowiskowo, acz niepraktycznie, wykwintną francuską potrawę zbyt ambitnego kucharza, który zapomniał, że nie pracuje w restauracji pięciogwiazdkowej, tylko w stołówce szkolnej. W ostatecznym rozrachunku nie wiadomo, z której strony jego dzieło ugryźć i uczta z tego efektownego dania jest żadna. Są też „Łowcy smoków” kolejnym dowodem na to, że bogactwo wizualne może widzów przyciągnąć w kinowym zwiastunie, ale bez oferowania jakiejś głębi znaczeniowej, zmęczy podczas projekcji nawet największego estetę.

Tytułem postscriptum wypada jeszcze wspomnieć o pewnej swoistości polskiego dubbingu, który ciągnie film w dół niczym betonowe obuwie. Krzysztof Tyniec jako Gwizdo w swej modulacyjnej kakofonii szarżuje jak pijana walkiria, co powoduje uwiąd uszu i nasilenie u widza odruchów nerwowych. Marketingowy zabieg z obsadzeniem Janusza Palikota w roli donkiszotopodobnego Sira Brie można również zaliczyć do bolesnych strzałów w stopę. Jedynie Krzysztof Globisz jako Lian-Chu zachowuje jako taki umiar w przekrzykiwaniu innych, co wychodzi widowisku na plus. Reszta obsady wraz z reżyserem polskiej wersji dźwiękowej winna zostać rzucona smokom na pożarcie.
„Łowcy smoków” („Chasseurs de dragons”). Reż.: Arthur Qwak, Guillame Ivernel. Scen.: Frédéric Lenoir, Arthur Qwak. Gatunek: animacja / fantasy / przygodowy. Francja / Luksemburg / Niemcy 2008, 80 min.