FRANCUSKIE NADZIENIE W „ŁOWCACH SMOKÓW”
A
A
A
Rok 2009 n.e. Cała Europa została kulturowo podbita przez USA. Cała? Nie. Jeden, jedyny kraj zamieszkały przez nieugiętych Franków wciąż stawia opór najeźdźcom i uprzykrza życie hollywoodzkim producentom filmowym…
Francuzów można lubić bądź nie, ale nie sposób zaprzeczyć, że od czasów renesansu karolińskiego dali światu niemało. Poza kilkudziesięcioma mniej lub bardziej przełomowymi prądami w literaturze, sztuce, filozofii czy muzyce otrzymaliśmy od potomków Rolanda również zjawiska bardziej praktyczne, przyjemne i pożyteczne. Molier, kinematograf, Asterix, szampan, parkour, gilotyna czy miłość francuska to fenomeny o nieocenionym wpływie na nasze życie. Oczywiście nie można w tej wyliczance pominąć olbrzymiej masy materiału na dowcipy o francuskim wykwincie, ukulturalnieniu czy odwadze (jak choćby krążącej opinii, iż francuski czołg ma jeden bieg do przodu i pięć wstecznych). Z Francuzów można żartować, nie sposób jednak odmówić im niezłomności w dawaniu odporu jurnemu Samowi, kulturowemu gwałcicielowi zza Atlantyku. Od dziesięcioleci starają się wspierać swoją kinematografię, która należy dziś do najprężniejszych na świecie. Tym razem V Republika postanowiła uszlachetnić animację komputerową i w koprodukcji z kuchmistrzami luksemburskimi i niemieckimi wysmażyła „Łowców smoków”, kinową wersję serialu animowanego sprzed czterech lat.
Twórcy filmu wrzucają widza w rzeczywistość po magicznej katastrofie, w świat rozbity na niezliczoną ilość unoszących się w niebiosach części. Zoe, dziewczynka na oko dziesięcioletnia, mieszka wraz z wujem, Lordem Arnoldem, w opustoszałym zamku. Rycerska świetność dworu jest już tylko wspomnieniem, a obecną postepicką i postapokaliptyczną nudę dziewczynka zabija zabawą w legendarnego rycerza ze starego proroctwa. Wkrótce panna postanawia zasmakować życia na gigancie i na własną rękę odnaleźć rycerza-wybawiciela. Ekspresowo wpada w tarapaty, z których ratuje ją para śmiałków, Gwizdo i Lian-Chu. Duet owych wybawców jest czymś na kształt naszego swojskiego Wiedźmina – przemierza świat i eliminuje potwory, zarabiając w ten sposób na chleb. Gwizdo, jako bardziej wygadany, odpowiada za public relations, a Lian-Chu, jako osiłek (niepozbawiony jednak bystrości), wykonuje mokrą robotę. Bohaterowie ostatnimi czasy mają problemy ze ściąganiem płatności, tym samym perspektywa służby u bogatego Lorda Arnolda wydaje się co najmniej kusząca. Przynajmniej do czasu, gdy okaże się, że zlecenie wymaga spuszczenia łomotu najstraszliwszej bestii, jaka kiedykolwiek istniała, przeolbrzymiemu smokowi o wiele mówiącej nazwie Pożeracz Świata.
Pomysł fabularny, choć w tym wypadku sprawdzony już na małym ekranie, nie wydaje się czynnikiem, który decyduje o sukcesie współczesnych produkcji dla młodego widza. Wypada więc zastanowić się nad standardami, jakie w animacjach ustanowiły dzieła amerykańskie. A standardy te muszą być przecież wyraźne, skoro już drugą dekadę przeżywamy renesans filmu animowanego. I z pewnością nie dotyczą one tylko technicznej strony obrazu.
Pierwszym z problemów, które piętrzą się przed twórcami animacji, jest zawsze dobór odpowiedniego uniwersum. Może to być nasz zwykły świat z magiczną podszewką, na przykład żyjącymi swoim życiem dziecięcymi zabawkami, gadającymi pszczołami itd. Zamiast ludzi ów kosmos mogą zasiedlać zantropomorfizowane kreatury: roboty, samochody, halloweenowe stworki, dinozaury i co tam jeszcze. Niezależnie od fizis owych żyjątek, świat ten musi być po prostu barwny i przekonywujący, jako że stanowić ma organiczne tło dla zgrabnych postaci i wydarzeń.
Nakreślenie ciekawych postaci, czy może bardziej naukowo – aktantów, to zadanie niełatwe, bowiem praktycznie już wszystko w tym temacie zostało powiedziane. Warto więc wypróbować sprawdzony schemat: główny bohater plus pomocnik lub dwójka równoważnych bohaterów. Buduje się ów duet (lub trio) na zasadzie opozycji (bo i co to za duet, w którym bohaterowie się ze sobą zgadzają w większości kwestii?). Opozycja dotyczy nie tylko osobowości, ale także statusu, jakie postaci posiadają w danym świecie. Dajemy widzowi na przykład sympatyczną, nonkonformistyczną pszczołę, która zakochuje się w kobiecie gatunku homo sapiens („Film o pszczołach”, 2007). Albo inna sytuacja: mrówka-Woody-Allen i mrówka-księżniczka popełniają mezalians („Mrówka Z”, 1998). Tudzież klasycznie: mrukowaty zielony ogr zostaje skazany na przyjaźń wygadanego afroamerykańskiego osła (seria „Shrek”, 2000-2007). Obserwując produkcje animowane ostatnich lat, zauważamy, że samotni bohaterowie raczej nie są w cenie, gdyż humor tego kina w dużej mierze opiera się na żywych przekomarzaniach.
Aktanci napędzają intrygę, muszą mieć więc jasno postawiony cel i drogę do jego osiągnięcia najeżoną przeszkodami. Ot, choćby pingwin chce zdobyć mistrzowski tytuł surfingowy („Na fali”, 2007) albo ojciec-ryba musi uratować porwanego syna-rybę („Gdzie jest Nemo?”, 2003). Bohaterowie filmów animowanych nie doświadczają „moralnego niepokoju”, więc nie ma tu mowy o chodzeniu w kółko i prowadzeniu egzystencjalnych dialogów, tylko o konkretnych działaniach zmieniających świat.
Rzeczywistość filmu animowanego to świat prostego podziału na dobro i zło oraz wyraźnie oznakowanych dróg z jednej strony „mocy” na drugą. Nie bez kozery mówi się często o filmie animowanym „bajka”, bo choćby był najbardziej nawet postmodernistyczny, to zawsze niesie ze sobą ideologię. I choć to bardzo brzydkie słowo, nie można mieć przecież pretensji o propagowanie wartości takich jak przyjaźń, miłość, uczciwość, dobro itd. W kinie animowanym pozorna nawet anarchia zawsze podszyta jest imperatywem kategorycznym, czyli po prostu zdroworozsądkową etyką. Zielony ogr Shrek jest poczciwcem, dobrym mężem i (ostatecznie) ojcem. Wywrotowa gąbka morska SpongeBob („Spongebob Kanciastoporty”, 2004) jest z kolei postacią działającą bezinteresownie w imię cudzego dobra (konkretnie: dobra króla Neptuna, którego majestat narażony jest na szwank przez odblaskową wręcz łysinę).
Nie ma jednak wątpliwości, że to nie ideologia czy zgrabne uniwersum przesądziło o odrodzeniu kina animowanego. Siłą witalną, która utrzymuje animacje na szczytach box office’ów, jest humor w standardzie ustanowionym przez studio Pixar. Komizm tak wyklarowany charakteryzuje się tym, że jest zróżnicowany i dwupoziomowy, generuje salwy śmiechu u dzieci oraz dyskretną radość u ich rodziców. Oferuje zarówno poślizgi na skórce od banana, jak i cytaty z „Ojca chrzestnego”. „Król Lew” (1994) i „Pocahontas” (1995) były ostatnimi wielkimi animacjami z humorem „przedpiksarowskim”. Miały wszystko, co porządna animacja mieć powinna, ale zostały dorżnięte przez banalny dowcip i przesadny patos. Wystarczy porównać oba filmy z disneyowskimi „Nowymi szatami króla” (2000), by zobaczyć, jak wielka rewolucja w dziedzinie humoru dokonała się w przeciągu zaledwie kilku lat. Wszystkie inne składniki kina animowanego przy wyżej wymienionych wydają się już jedynie przystawką. Jak więc sprawa tych fundamentów wygląda w „Łowcach smoków”?
Postapokalipsa w filmie animowanym nie stanowi jakiejś szczególnej nowości; planetę po katastrofie lub w jej trakcie mieliśmy choćby w „Dinozaurze” (2000), „Epoce lodowcowej” (2002) „WALL.E” (2008). Koncept ze światem rozbitym na skalne fragmenty, które unoszą się w przestrzeni, jest świetny, ale nie można uniknąć wrażenia, że pozostał niewykorzystany. Rzeczywistość jest tu rozbita dosłownie i tylko tak. Nie ma żadnych konsekwencji dla relacji postaci czy dla ich zdolności komunikacji. Co z tego, że uniwersum robi początkowo duże wrażenie wizualne, skoro jest puste, wyludnione i nudne? Bohaterowie spotykają na swojej drodze jedynie potwory i materię nieożywioną. Smok chce zniszczyć świat? OK, niech niszczy, przecież i tak nikogo ciekawego tu nie ma. Jednocześnie trochę szkoda, że „Łowcy smoków” wpadają w sidła serialowych korzeni i nie wyjaśniają genezy własnego uniwersum. Bo o tym, że smoki są odpowiedzialne za roztrzaskanie świata, dowiadujemy się… z materiałów pozafilmowych. Z serialem bowiem zapoznać się póki co u nas nie sposób, choć wieść niesie, że premiera w TVP1 będzie miała miejsce pod koniec stycznia 2009 roku.
Dwójka sympatycznych smokołapów wypełnia klasyczny binarny schemat: Gwizdo to mały, tchórzliwy gaduła, a Lian-Chu jest dużym, odważnym milczkiem. Jak każda para filmowych bohaterów, przejdą oni próbę przyjaźni, z której oczywiście nie sposób wyjść inaczej, jak tylko zwycięsko. Projekt wizualny postaci jest w tym przypadku znacznie ciekawszy od samych charakterów. Widać tu mistrzowską rękę utalentowanego lalkarza: bohaterowie są przerysowani, bardzo plastyczni i komiksowi. Druga strona barykady prezentuje się znacznie słabiej. Zło pochodzi nie z tego świata i pozbawione jest motywacji. Ślepa siła może być atrakcyjna filozoficznie na przykład u Camusa, ale ukazana w popkulturowym miszmaszu rodzi u młodego widza konsternację. Kościany Pożeracz Świata to pusty w środku potwór z plastiku, przez co nie ma szans zapaść w pamięć i zająć miejsca w loży czarnych charakterów obok pełnokrwistego Wawelskiego, który po prostu miał ludzką słabość do dziewic. Nie jest też Pożeracz Świata w żaden sposób źródłem komizmu, jak choćby rekiny-abstynenci z „Gdzie jest Nemo?”.
Humor często bywa siłą napędową kina animowanego i potrafi przykryć niedoróbki na innych poziomach, ale dzieło studia Mac Guff Ligne Paris niestety nie potwierdza tej reguły. Osoba niebędąca frankofilem kojarzy humor francuski jako zjawisko balansujące między inteligentną satyrą á la Molier a rozkrzyczanymi następcami Louisa de Funèsa, którzy myślą, że im głośniej, tym śmieszniej. Ostatnimi czasy francuski humor osiągnął dno w filmie „Asterix na olimpiadzie” (2008), którego nie sposób oglądać inaczej, jak tylko przez palce i z rumieńcem zażenowania na twarzy. A więc może być już tylko lepiej? W „Łowcach smoków” dane jest nam zasmakować obu skrajnych biegunów komizmu w nierównych niestety proporcjach. Odrobina inteligentnych dialogów zostaje zakrzyczana przez błędnego rycerza, Sira Brie, a krzta miłego oku slapsticku kontrastuje z pretensjonalnym wytrzeszczaniem oczu i kłów. Jest więc przeciętnie.
Film uzyskał jednak olbrzymie grono zwolenników z powodu czegoś innego – dużej ilości odniesień kulturowych. Jako źródło inspiracji jawnych lub podświadomych w recenzjach najczęściej wymienia się surrealizm, mitologię chińską, ornamentykę germańską i celtycką czy też gotyk. Rozbity świat wykreowany przez Francuzów łączy antyk grecko-rzymski z bogactwem średniowiecza oraz formami architektury Ameryki prekolumbijskiej i Orientu. Ale różnorodność nie jest tu wcale zaletą, bo zamiast tworzyć organiczną i spójną całość, rozbija film wizualnie i zabija klimat tego niecodziennego miejsca. Tym samym zabawa w „O, zobacz! Sklepienie gotyckie!” jest nie tylko zadaniem dla nielicznych, ale i chyba ostatecznie jawi się jako bezcelowa. Cytaty z tekstów kultury powinny mieć przynajmniej śladowe uzasadnienie, bo nie jest żadną sztuką wrzucać je bez ładu i składu w przestrzeń utworu. W ostatecznym rozrachunku dostajemy coś, co można określić „francuskim popkulturowym feelingiem”. Ten barokowy, ciężkostrawny koktajl różnych porządków najpełniejszy wyraz znajduje w kinie („Piąty element”, 1997), komiksie („Trylogia Nikopola” Enki Bilala), a także grze komputerowej („Beyond Good and Evil”, 2003).
Wydaje się więc, że większość wysiłku twórców „Łowców smoków” poszła w stronę wykreowania bogactwa wizualnego świata. Plastyczna strona filmu w całych swych tromtadrackich zamierzeniach przytłacza emocje i utrudnia tym samym głębsze przeżycie zaprezentowanej przygody. Jest zatem odwrotnie niż na przykład w „Epoce Lodowcowej”, gdzie przestrzeń stanowiła konkretne, ale dyskretne tło dla pełnokrwistych bohaterów. Opowieść o Zoe i łowcach smoków nie jest bynajmniej filmem złym. Przypomina podaną niezwykle widowiskowo, acz niepraktycznie, wykwintną francuską potrawę zbyt ambitnego kucharza, który zapomniał, że nie pracuje w restauracji pięciogwiazdkowej, tylko w stołówce szkolnej. W ostatecznym rozrachunku nie wiadomo, z której strony jego dzieło ugryźć i uczta z tego efektownego dania jest żadna. Są też „Łowcy smoków” kolejnym dowodem na to, że bogactwo wizualne może widzów przyciągnąć w kinowym zwiastunie, ale bez oferowania jakiejś głębi znaczeniowej, zmęczy podczas projekcji nawet największego estetę.
Tytułem postscriptum wypada jeszcze wspomnieć o pewnej swoistości polskiego dubbingu, który ciągnie film w dół niczym betonowe obuwie. Krzysztof Tyniec jako Gwizdo w swej modulacyjnej kakofonii szarżuje jak pijana walkiria, co powoduje uwiąd uszu i nasilenie u widza odruchów nerwowych. Marketingowy zabieg z obsadzeniem Janusza Palikota w roli donkiszotopodobnego Sira Brie można również zaliczyć do bolesnych strzałów w stopę. Jedynie Krzysztof Globisz jako Lian-Chu zachowuje jako taki umiar w przekrzykiwaniu innych, co wychodzi widowisku na plus. Reszta obsady wraz z reżyserem polskiej wersji dźwiękowej winna zostać rzucona smokom na pożarcie.
Francuzów można lubić bądź nie, ale nie sposób zaprzeczyć, że od czasów renesansu karolińskiego dali światu niemało. Poza kilkudziesięcioma mniej lub bardziej przełomowymi prądami w literaturze, sztuce, filozofii czy muzyce otrzymaliśmy od potomków Rolanda również zjawiska bardziej praktyczne, przyjemne i pożyteczne. Molier, kinematograf, Asterix, szampan, parkour, gilotyna czy miłość francuska to fenomeny o nieocenionym wpływie na nasze życie. Oczywiście nie można w tej wyliczance pominąć olbrzymiej masy materiału na dowcipy o francuskim wykwincie, ukulturalnieniu czy odwadze (jak choćby krążącej opinii, iż francuski czołg ma jeden bieg do przodu i pięć wstecznych). Z Francuzów można żartować, nie sposób jednak odmówić im niezłomności w dawaniu odporu jurnemu Samowi, kulturowemu gwałcicielowi zza Atlantyku. Od dziesięcioleci starają się wspierać swoją kinematografię, która należy dziś do najprężniejszych na świecie. Tym razem V Republika postanowiła uszlachetnić animację komputerową i w koprodukcji z kuchmistrzami luksemburskimi i niemieckimi wysmażyła „Łowców smoków”, kinową wersję serialu animowanego sprzed czterech lat.
Twórcy filmu wrzucają widza w rzeczywistość po magicznej katastrofie, w świat rozbity na niezliczoną ilość unoszących się w niebiosach części. Zoe, dziewczynka na oko dziesięcioletnia, mieszka wraz z wujem, Lordem Arnoldem, w opustoszałym zamku. Rycerska świetność dworu jest już tylko wspomnieniem, a obecną postepicką i postapokaliptyczną nudę dziewczynka zabija zabawą w legendarnego rycerza ze starego proroctwa. Wkrótce panna postanawia zasmakować życia na gigancie i na własną rękę odnaleźć rycerza-wybawiciela. Ekspresowo wpada w tarapaty, z których ratuje ją para śmiałków, Gwizdo i Lian-Chu. Duet owych wybawców jest czymś na kształt naszego swojskiego Wiedźmina – przemierza świat i eliminuje potwory, zarabiając w ten sposób na chleb. Gwizdo, jako bardziej wygadany, odpowiada za public relations, a Lian-Chu, jako osiłek (niepozbawiony jednak bystrości), wykonuje mokrą robotę. Bohaterowie ostatnimi czasy mają problemy ze ściąganiem płatności, tym samym perspektywa służby u bogatego Lorda Arnolda wydaje się co najmniej kusząca. Przynajmniej do czasu, gdy okaże się, że zlecenie wymaga spuszczenia łomotu najstraszliwszej bestii, jaka kiedykolwiek istniała, przeolbrzymiemu smokowi o wiele mówiącej nazwie Pożeracz Świata.
Pomysł fabularny, choć w tym wypadku sprawdzony już na małym ekranie, nie wydaje się czynnikiem, który decyduje o sukcesie współczesnych produkcji dla młodego widza. Wypada więc zastanowić się nad standardami, jakie w animacjach ustanowiły dzieła amerykańskie. A standardy te muszą być przecież wyraźne, skoro już drugą dekadę przeżywamy renesans filmu animowanego. I z pewnością nie dotyczą one tylko technicznej strony obrazu.
Pierwszym z problemów, które piętrzą się przed twórcami animacji, jest zawsze dobór odpowiedniego uniwersum. Może to być nasz zwykły świat z magiczną podszewką, na przykład żyjącymi swoim życiem dziecięcymi zabawkami, gadającymi pszczołami itd. Zamiast ludzi ów kosmos mogą zasiedlać zantropomorfizowane kreatury: roboty, samochody, halloweenowe stworki, dinozaury i co tam jeszcze. Niezależnie od fizis owych żyjątek, świat ten musi być po prostu barwny i przekonywujący, jako że stanowić ma organiczne tło dla zgrabnych postaci i wydarzeń.
Nakreślenie ciekawych postaci, czy może bardziej naukowo – aktantów, to zadanie niełatwe, bowiem praktycznie już wszystko w tym temacie zostało powiedziane. Warto więc wypróbować sprawdzony schemat: główny bohater plus pomocnik lub dwójka równoważnych bohaterów. Buduje się ów duet (lub trio) na zasadzie opozycji (bo i co to za duet, w którym bohaterowie się ze sobą zgadzają w większości kwestii?). Opozycja dotyczy nie tylko osobowości, ale także statusu, jakie postaci posiadają w danym świecie. Dajemy widzowi na przykład sympatyczną, nonkonformistyczną pszczołę, która zakochuje się w kobiecie gatunku homo sapiens („Film o pszczołach”, 2007). Albo inna sytuacja: mrówka-Woody-Allen i mrówka-księżniczka popełniają mezalians („Mrówka Z”, 1998). Tudzież klasycznie: mrukowaty zielony ogr zostaje skazany na przyjaźń wygadanego afroamerykańskiego osła (seria „Shrek”, 2000-2007). Obserwując produkcje animowane ostatnich lat, zauważamy, że samotni bohaterowie raczej nie są w cenie, gdyż humor tego kina w dużej mierze opiera się na żywych przekomarzaniach.
Aktanci napędzają intrygę, muszą mieć więc jasno postawiony cel i drogę do jego osiągnięcia najeżoną przeszkodami. Ot, choćby pingwin chce zdobyć mistrzowski tytuł surfingowy („Na fali”, 2007) albo ojciec-ryba musi uratować porwanego syna-rybę („Gdzie jest Nemo?”, 2003). Bohaterowie filmów animowanych nie doświadczają „moralnego niepokoju”, więc nie ma tu mowy o chodzeniu w kółko i prowadzeniu egzystencjalnych dialogów, tylko o konkretnych działaniach zmieniających świat.
Rzeczywistość filmu animowanego to świat prostego podziału na dobro i zło oraz wyraźnie oznakowanych dróg z jednej strony „mocy” na drugą. Nie bez kozery mówi się często o filmie animowanym „bajka”, bo choćby był najbardziej nawet postmodernistyczny, to zawsze niesie ze sobą ideologię. I choć to bardzo brzydkie słowo, nie można mieć przecież pretensji o propagowanie wartości takich jak przyjaźń, miłość, uczciwość, dobro itd. W kinie animowanym pozorna nawet anarchia zawsze podszyta jest imperatywem kategorycznym, czyli po prostu zdroworozsądkową etyką. Zielony ogr Shrek jest poczciwcem, dobrym mężem i (ostatecznie) ojcem. Wywrotowa gąbka morska SpongeBob („Spongebob Kanciastoporty”, 2004) jest z kolei postacią działającą bezinteresownie w imię cudzego dobra (konkretnie: dobra króla Neptuna, którego majestat narażony jest na szwank przez odblaskową wręcz łysinę).
Nie ma jednak wątpliwości, że to nie ideologia czy zgrabne uniwersum przesądziło o odrodzeniu kina animowanego. Siłą witalną, która utrzymuje animacje na szczytach box office’ów, jest humor w standardzie ustanowionym przez studio Pixar. Komizm tak wyklarowany charakteryzuje się tym, że jest zróżnicowany i dwupoziomowy, generuje salwy śmiechu u dzieci oraz dyskretną radość u ich rodziców. Oferuje zarówno poślizgi na skórce od banana, jak i cytaty z „Ojca chrzestnego”. „Król Lew” (1994) i „Pocahontas” (1995) były ostatnimi wielkimi animacjami z humorem „przedpiksarowskim”. Miały wszystko, co porządna animacja mieć powinna, ale zostały dorżnięte przez banalny dowcip i przesadny patos. Wystarczy porównać oba filmy z disneyowskimi „Nowymi szatami króla” (2000), by zobaczyć, jak wielka rewolucja w dziedzinie humoru dokonała się w przeciągu zaledwie kilku lat. Wszystkie inne składniki kina animowanego przy wyżej wymienionych wydają się już jedynie przystawką. Jak więc sprawa tych fundamentów wygląda w „Łowcach smoków”?
Postapokalipsa w filmie animowanym nie stanowi jakiejś szczególnej nowości; planetę po katastrofie lub w jej trakcie mieliśmy choćby w „Dinozaurze” (2000), „Epoce lodowcowej” (2002) „WALL.E” (2008). Koncept ze światem rozbitym na skalne fragmenty, które unoszą się w przestrzeni, jest świetny, ale nie można uniknąć wrażenia, że pozostał niewykorzystany. Rzeczywistość jest tu rozbita dosłownie i tylko tak. Nie ma żadnych konsekwencji dla relacji postaci czy dla ich zdolności komunikacji. Co z tego, że uniwersum robi początkowo duże wrażenie wizualne, skoro jest puste, wyludnione i nudne? Bohaterowie spotykają na swojej drodze jedynie potwory i materię nieożywioną. Smok chce zniszczyć świat? OK, niech niszczy, przecież i tak nikogo ciekawego tu nie ma. Jednocześnie trochę szkoda, że „Łowcy smoków” wpadają w sidła serialowych korzeni i nie wyjaśniają genezy własnego uniwersum. Bo o tym, że smoki są odpowiedzialne za roztrzaskanie świata, dowiadujemy się… z materiałów pozafilmowych. Z serialem bowiem zapoznać się póki co u nas nie sposób, choć wieść niesie, że premiera w TVP1 będzie miała miejsce pod koniec stycznia 2009 roku.
Dwójka sympatycznych smokołapów wypełnia klasyczny binarny schemat: Gwizdo to mały, tchórzliwy gaduła, a Lian-Chu jest dużym, odważnym milczkiem. Jak każda para filmowych bohaterów, przejdą oni próbę przyjaźni, z której oczywiście nie sposób wyjść inaczej, jak tylko zwycięsko. Projekt wizualny postaci jest w tym przypadku znacznie ciekawszy od samych charakterów. Widać tu mistrzowską rękę utalentowanego lalkarza: bohaterowie są przerysowani, bardzo plastyczni i komiksowi. Druga strona barykady prezentuje się znacznie słabiej. Zło pochodzi nie z tego świata i pozbawione jest motywacji. Ślepa siła może być atrakcyjna filozoficznie na przykład u Camusa, ale ukazana w popkulturowym miszmaszu rodzi u młodego widza konsternację. Kościany Pożeracz Świata to pusty w środku potwór z plastiku, przez co nie ma szans zapaść w pamięć i zająć miejsca w loży czarnych charakterów obok pełnokrwistego Wawelskiego, który po prostu miał ludzką słabość do dziewic. Nie jest też Pożeracz Świata w żaden sposób źródłem komizmu, jak choćby rekiny-abstynenci z „Gdzie jest Nemo?”.
Humor często bywa siłą napędową kina animowanego i potrafi przykryć niedoróbki na innych poziomach, ale dzieło studia Mac Guff Ligne Paris niestety nie potwierdza tej reguły. Osoba niebędąca frankofilem kojarzy humor francuski jako zjawisko balansujące między inteligentną satyrą á la Molier a rozkrzyczanymi następcami Louisa de Funèsa, którzy myślą, że im głośniej, tym śmieszniej. Ostatnimi czasy francuski humor osiągnął dno w filmie „Asterix na olimpiadzie” (2008), którego nie sposób oglądać inaczej, jak tylko przez palce i z rumieńcem zażenowania na twarzy. A więc może być już tylko lepiej? W „Łowcach smoków” dane jest nam zasmakować obu skrajnych biegunów komizmu w nierównych niestety proporcjach. Odrobina inteligentnych dialogów zostaje zakrzyczana przez błędnego rycerza, Sira Brie, a krzta miłego oku slapsticku kontrastuje z pretensjonalnym wytrzeszczaniem oczu i kłów. Jest więc przeciętnie.
Film uzyskał jednak olbrzymie grono zwolenników z powodu czegoś innego – dużej ilości odniesień kulturowych. Jako źródło inspiracji jawnych lub podświadomych w recenzjach najczęściej wymienia się surrealizm, mitologię chińską, ornamentykę germańską i celtycką czy też gotyk. Rozbity świat wykreowany przez Francuzów łączy antyk grecko-rzymski z bogactwem średniowiecza oraz formami architektury Ameryki prekolumbijskiej i Orientu. Ale różnorodność nie jest tu wcale zaletą, bo zamiast tworzyć organiczną i spójną całość, rozbija film wizualnie i zabija klimat tego niecodziennego miejsca. Tym samym zabawa w „O, zobacz! Sklepienie gotyckie!” jest nie tylko zadaniem dla nielicznych, ale i chyba ostatecznie jawi się jako bezcelowa. Cytaty z tekstów kultury powinny mieć przynajmniej śladowe uzasadnienie, bo nie jest żadną sztuką wrzucać je bez ładu i składu w przestrzeń utworu. W ostatecznym rozrachunku dostajemy coś, co można określić „francuskim popkulturowym feelingiem”. Ten barokowy, ciężkostrawny koktajl różnych porządków najpełniejszy wyraz znajduje w kinie („Piąty element”, 1997), komiksie („Trylogia Nikopola” Enki Bilala), a także grze komputerowej („Beyond Good and Evil”, 2003).
Wydaje się więc, że większość wysiłku twórców „Łowców smoków” poszła w stronę wykreowania bogactwa wizualnego świata. Plastyczna strona filmu w całych swych tromtadrackich zamierzeniach przytłacza emocje i utrudnia tym samym głębsze przeżycie zaprezentowanej przygody. Jest zatem odwrotnie niż na przykład w „Epoce Lodowcowej”, gdzie przestrzeń stanowiła konkretne, ale dyskretne tło dla pełnokrwistych bohaterów. Opowieść o Zoe i łowcach smoków nie jest bynajmniej filmem złym. Przypomina podaną niezwykle widowiskowo, acz niepraktycznie, wykwintną francuską potrawę zbyt ambitnego kucharza, który zapomniał, że nie pracuje w restauracji pięciogwiazdkowej, tylko w stołówce szkolnej. W ostatecznym rozrachunku nie wiadomo, z której strony jego dzieło ugryźć i uczta z tego efektownego dania jest żadna. Są też „Łowcy smoków” kolejnym dowodem na to, że bogactwo wizualne może widzów przyciągnąć w kinowym zwiastunie, ale bez oferowania jakiejś głębi znaczeniowej, zmęczy podczas projekcji nawet największego estetę.
Tytułem postscriptum wypada jeszcze wspomnieć o pewnej swoistości polskiego dubbingu, który ciągnie film w dół niczym betonowe obuwie. Krzysztof Tyniec jako Gwizdo w swej modulacyjnej kakofonii szarżuje jak pijana walkiria, co powoduje uwiąd uszu i nasilenie u widza odruchów nerwowych. Marketingowy zabieg z obsadzeniem Janusza Palikota w roli donkiszotopodobnego Sira Brie można również zaliczyć do bolesnych strzałów w stopę. Jedynie Krzysztof Globisz jako Lian-Chu zachowuje jako taki umiar w przekrzykiwaniu innych, co wychodzi widowisku na plus. Reszta obsady wraz z reżyserem polskiej wersji dźwiękowej winna zostać rzucona smokom na pożarcie.
„Łowcy smoków” („Chasseurs de dragons”). Reż.: Arthur Qwak, Guillame Ivernel. Scen.: Frédéric Lenoir, Arthur Qwak. Gatunek: animacja / fantasy / przygodowy. Francja / Luksemburg / Niemcy 2008, 80 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |