MROCZNE ZIMNO
A
A
A
Portishead „Third”. Island, 2008.
Chcę jeszcze raz powrócić do niedawno zakończonego 2008 roku. Otóż 25 kwietnia tegoż roku ukazała się, po dziesięcioletniej przerwie, nowa płyta zespołu Portishead.
Obecnie tak długie okresy milczenia przestały dziwić. Na nową muzykę Kate Bush trzeba było czekać lat siedemnaście, a na The Who, aż… dwadzieścia pięć. Portishead zatem nie są żadnymi rekordzistami. Ale to oni ulegli poważnej przemianie. Muzyka zawarta na „Third” bardzo różni się od pamiętnych utworów z „Dummy”. Wtedy byli współtwórcami brzmienia z Bristolu. Obecnie Adrian Utley, Geoff Barrow i Beth Gibbons poszli całkowicie własną ścieżką.
Drogi muzyków zespołu rozeszły się, po wydaniu koncertowego krążka CD oraz DVD „Roseland NYC live” w 1998 roku. Dopiero około 2005 roku znów zaczęli kontaktować się ze sobą. Wystąpili na koncercie charytatywnym, a wkrótce potem rozpoczęli pracę w nagraniowym studiu. Wydaje się, że znaleźli ku temu ważny powód. Słuchając jedenastu nowych kompozycji można dojść do wniosku, iż chcieli stworzyć muzykę, zbliżoną do tej, jakiej słuchali w latach rozłąki. I jest to świadomy krok wstecz. Mam na myśli nie jakość artystyczną, która jest na bardzo wysokim poziomie, ale fascynacje muzyczne. Bo nowa muzyka Portishead sięga m.in. do barretowskich czasów Pink Floyd oraz muzyki spod znaku The Legendarny Pink-Dots. Mamy zatem rockową psychodelię (starą i nieco młodszą). Ale przede wszystkim dostajemy po uszach surowym, industrialnym brzmieniem. Jest ono zaprzęgnięte do udźwignięcia mocnych melodii, które z czasem (z każdym kolejnym zapoznaniem się) wychodzą na pierwszy plan. Nie ma żadnych trip-hopowych wypadów.
Największe wrażenie robią utwory łączące hałas z melodyjnością, jak np. „Machine Gun”. Czasem wspaniała melodia i upiornie piękna interpretacja bierze górę. Tak dzieje się w kompozycji „The Rip”, która jest już wystarczającym pretekstem do posiadania tej płyty. Ale dzieją się też rzeczy dziwne. Otóż kompozycja „Deep Water” jest sięgnięciem wprost do archiwów muzyki lekkiej. Najpierw na tle brzdąkającego banjo słyszymy głos Gibbons, a dopiero po dłuższej chwili zaczynają się odzywać męskie głosy (The Somerfield Workers Choir), jakby wycięte z piosenek z lat 40. ubiegłego wieku. W każdej z jedenastu kompozycji znajdziemy coś odrębnego, a wszystkie one układają się we wciągającą całość.
Spotkałem się ze zdaniem, że to niezwykle depresyjna muzyka. Nie zgadzam się z tym. Grupa nie prezentuje nam radosnego oblicza, ale daje dowód na żywotność i potrzebę zadumy i nostalgii. Poprzez hałas, w jakim przyszło nam żyć, musimy usłyszeć cienką nitkę nadziei, jaką daje zwykły ludzki głos. Tu akurat przemawia do nas jeden z najbardziej fascynujących głosów nowego rocka.
Obecnie tak długie okresy milczenia przestały dziwić. Na nową muzykę Kate Bush trzeba było czekać lat siedemnaście, a na The Who, aż… dwadzieścia pięć. Portishead zatem nie są żadnymi rekordzistami. Ale to oni ulegli poważnej przemianie. Muzyka zawarta na „Third” bardzo różni się od pamiętnych utworów z „Dummy”. Wtedy byli współtwórcami brzmienia z Bristolu. Obecnie Adrian Utley, Geoff Barrow i Beth Gibbons poszli całkowicie własną ścieżką.
Drogi muzyków zespołu rozeszły się, po wydaniu koncertowego krążka CD oraz DVD „Roseland NYC live” w 1998 roku. Dopiero około 2005 roku znów zaczęli kontaktować się ze sobą. Wystąpili na koncercie charytatywnym, a wkrótce potem rozpoczęli pracę w nagraniowym studiu. Wydaje się, że znaleźli ku temu ważny powód. Słuchając jedenastu nowych kompozycji można dojść do wniosku, iż chcieli stworzyć muzykę, zbliżoną do tej, jakiej słuchali w latach rozłąki. I jest to świadomy krok wstecz. Mam na myśli nie jakość artystyczną, która jest na bardzo wysokim poziomie, ale fascynacje muzyczne. Bo nowa muzyka Portishead sięga m.in. do barretowskich czasów Pink Floyd oraz muzyki spod znaku The Legendarny Pink-Dots. Mamy zatem rockową psychodelię (starą i nieco młodszą). Ale przede wszystkim dostajemy po uszach surowym, industrialnym brzmieniem. Jest ono zaprzęgnięte do udźwignięcia mocnych melodii, które z czasem (z każdym kolejnym zapoznaniem się) wychodzą na pierwszy plan. Nie ma żadnych trip-hopowych wypadów.
Największe wrażenie robią utwory łączące hałas z melodyjnością, jak np. „Machine Gun”. Czasem wspaniała melodia i upiornie piękna interpretacja bierze górę. Tak dzieje się w kompozycji „The Rip”, która jest już wystarczającym pretekstem do posiadania tej płyty. Ale dzieją się też rzeczy dziwne. Otóż kompozycja „Deep Water” jest sięgnięciem wprost do archiwów muzyki lekkiej. Najpierw na tle brzdąkającego banjo słyszymy głos Gibbons, a dopiero po dłuższej chwili zaczynają się odzywać męskie głosy (The Somerfield Workers Choir), jakby wycięte z piosenek z lat 40. ubiegłego wieku. W każdej z jedenastu kompozycji znajdziemy coś odrębnego, a wszystkie one układają się we wciągającą całość.
Spotkałem się ze zdaniem, że to niezwykle depresyjna muzyka. Nie zgadzam się z tym. Grupa nie prezentuje nam radosnego oblicza, ale daje dowód na żywotność i potrzebę zadumy i nostalgii. Poprzez hałas, w jakim przyszło nam żyć, musimy usłyszeć cienką nitkę nadziei, jaką daje zwykły ludzki głos. Tu akurat przemawia do nas jeden z najbardziej fascynujących głosów nowego rocka.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |