
PRZEMOC ODRAŻAJĄCA, PRZEMOC ZACHWYCAJĄCA. O FILMACH ROBA ZOMBIE
A
A
A
„Zabijają, ponieważ jest to ich sposób istnienia, przyjemność, nieustająca potrzeba znajdująca wyraz w aktach gwałtownych, frenetycznych, wyrafinowanie okrutnych a zgoła bezinteresownych” – słowa Alicji Helman, dotyczące filmowych postaci Quentina Tarantino, z powodzeniem można odnieść do demonicznej rodzinki Firefly’ów, bohaterów dwóch kolejnych filmów Roba Zombie: „Domu tysiąca trupów” (2003) oraz jego sequela, „Bękartów diabła” (2005). Makabryczne upodobania ekscentrycznych postaci, obejmujące nie tylko morderstwa ze szczególnym okrucieństwem, ale i szeroki wachlarz perwersji seksualnych, z nekrofilią na czele, stanowią główny motor akcji obydwu filmów. Akcji, która notabene w wielu miejscach kuleje, odsłaniając braki (lub w ogóle – w przypadku „Bękartów…” – brak) scenariusza. Niemniej jednak filmy Roba Zombie otaczane są swego rodzaju kultem, a recenzenci nie potrafią dojść do zgody, czy są to realizacje całkowicie nietrafione, czy może jednak konsekwentne powracanie do kampowej stylistyki i eksploatowanie modnej formy gatunku progresywnego czynią z nich dokonania interesujące, choć dla wielu widzów zdecydowanie odstręczające.
Akty przemocy w zbliżeniu
Przemoc w dziełach Roba Zombie jest wszechobecna; reżyser nie stroni od sadystycznego zmuszania widza do bardzo dokładnego przyglądania się drastycznym scenom. Czy fanów tych produkcji przyciąga jednak owa pornograficznie ukazywana przemoc w różnych postaciach, czy może dwuznaczną przyjemność sprawia oglądającym forma opowieści o bandzie Otisa (Bill Moseley), zwanego też Dr Satan?
Osobiście uważam, iż to właśnie zbiór atrakcyjnych rozwiązań realizacyjnych stanowi o popularności filmów Roba Zombie. Szereg gier formalnych wpisuje również cykl o Firefly’ach w specyficzny nurt pokazywania okrucieństwa, będący – paradoksalnie – polemiką i przetwarzaniem istniejących konwencji, wypracowany przez takich twórców jak Quentin Tarantino czy Oliver Stone. Dynamiczna oprawa formalna w połączeniu z tematami, które „od zawsze” wzbudzały niezdrową, ukrytą fascynację widzów, czynią z dzieł reżysera produkt trafiający do sporej grupy odbiorców. Oby jednak byli to odbiorcy obyci z kinem, którzy potraktują wspomniane filmy jako metatekstowe gry z już istniejącymi realizacjami, a nie tacy, którzy zatrzymają się na niepokojącej moralnie warstwie fabularnej.
Przyjrzyjmy się pokrótce każdemu z filmów, gdyż – mimo łączących ich bohaterów i historii – obie części bardzo się od siebie różnią. W przypadku „Domu tysiąca trupów” można mówić o czerpaniu przede wszystkim z konwencji horroru i kina gore oraz inspirowaniu się przez twórcę sztandarowym dla gatunku dziełem, „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” (reż. T. Hooper, 1974). Konstrukcja „Bękartów Diabła” bazuje z kolei głównie na schemacie kina drogi. Różne są także sposoby tworzenia filmowego świata i prezentowania akcji, ale główny temat zdarzeń pozostaje niezmienny – popis makabrycznych skłonności Otisa, Baby (Sheri Moon Zombie), Spauldinga (Sid Haig) i innych członków diabelskiej grupy. Fabuła obu filmów jest prosta i w wielu momentach widać brak pomysłów (czy też niechęć wobec) jej skomplikowania czy urozmaicenia; reżyserowi wystarcza korzystanie z największych klisz z historii filmu, a na pierwszy plan akcji wysuwają się mordercze poczynania Firefly’ów.
Nawiedzony dom
„Dom tysiąca trupów” posiada cechy charakterystyczne horrorów klasy B. Grupka nastolatków w wigilię Halloween (bo kiedyż indziej) wybiera się na krótką wycieczkę. Po drodze bohaterowie zatrzymują się na specyficznej stacji benzynowej, gdzie podejrzany mężczyzna w przebraniu klauna prowadzi znany z wesołych miasteczek pałac strachów. Pod przykrywką turystycznej anegdoty opowiada on młodym bohaterom o legendzie grasującego w przeszłości w tych stronach Doktora Satana, który po dziś dzień budzi grozę, mimo iż został zabity. Nastolatki postanawiają poszukać miejsca, gdzie powieszono legendarnego oprawcę. Jak się jednak okazuje, los szykuje dla nich o wiele straszniejszy wieczór – niby przypadkiem trafiają do tytułowego domu, gdzie planowana zabawa zamienia się w upiorną sesję tortur. Mamy tu obdzieranie żywcem ze skóry, nekrofilski seks, deformację ciała i bezduszne zabawy, parodiujące świętokradczo religijne rytuały. Obecne jeszcze na początku filmu (mniej więcej w pierwszych trzydziestu minutach) napięcie, nastrój niepewności i grozy rozmywają się całkowicie w totalnej orgii okrucieństwa, prowadzonej konsekwentnie (acz nieciekawie) do końca. Z domu tysiąca trupów nie ma ucieczki, okolica okazuje się zamkniętym terenem rządów zła, na co dobitnie wskazuje absolutnie nieszczęśliwe zakończenie filmu.
Akcja sequela „Domu …” rozpoczyna się wkrótce po fatalnej nocy, opisanej w pierwszym filmie. Szeryf Wydell (William Forsythe) pragnie zemścić się na Firefly’ach za śmierć swojego brata policjanta, który zginął w nieudanym ataku na demoniczne siedlisko. Baby i Otisowi udaje się uniknąć zasadzki, a film pokazuje ich ucieczkę przed Wydellem, podczas której oddają się oczywiście swoim ulubionym praktykom, czyli zabijaniu i gwałtom. W końcowej części filmu role na chwilę się odwracają i to członkowie demonicznej rodzinki stają się ofiarami Wydella, niemniej jednak udaje im się wyrwać i – zgodnie z konwencją kina drogi – ruszyć znów do ucieczki, tym razem ostatniej. Jak można domyśleć się z tego krótkiego (bo uzupełnić je można tylko o szczegółowe opisy zabójstw i tortur) streszczenia, warstwa fabularna „Bękartów…” nie jest zbyt porywająca. Niemniej jednak, jak postaram się wykazać w dalszej części tekstu, dopracowane rozwiązania warsztatowe czynią sequel dużo smaczniejszym od „Domu…” kąskiem dla miłośników kina (o ile można użyć określenia „smaczny” w kontekście wszystkich odrażających ujęć, jakie wypełniają sporą część filmu). Wymaga on jednak od widza mocnych nerwów, gdyż przemoc w „Bękartach…” odbierana jest jako szczególnie narzucająca się, wręcz pornograficzna. Szokuje bardziej, ponieważ nie pozwala odbiorcy ustawić się w bezpiecznym dystansie do świata przedstawionego, co – dla kontrastu – umożliwia sposób realizacji „Domu tysiąca trupów”.
Pierwsza część opowieści o Firefly’ach respektuje kanoniczną zasadę konstrukcji świata przedstawionego horroru: opisane wydarzenia rozgrywają się w zamkniętej przestrzeni, noszącej znamiona odrealnienia. Zagubiony na pustkowiu dom perwersyjnej rodziny idealnie wpisuje się w tę konwencję. Dodatkowo moment, w którym grupka pechowych nastolatków pojawia się w diabelskim miejscu, poprzedzony jest sekwencją ukazującą lunaparkową stację benzynową. Rekwizyty rodem z muzeum strachów, a także obecność upiornego, lecz mimo wszystko zabawnego klauna, budują nastrój niesamowitości, odcięcia od „twardej” realności. Postaci są przerysowane, płytkie, udziwnione, a wrażenie to potęgują kostiumy i maski, przywołujące na myśl bale karnawałowe czy halloweenowe. Wystrój domu nawiązuje do kanonów pałacu strachów; nagromadzenie demonicznych obiektów osłabia ich oddziaływanie i grozę. Przesada, wszechobecny kicz i nadmiar elementów horrorystycznych zbliżają opowiadaną historię do spektaklu, w którym liczy się przede wszystkim warstwa audiowizualna – nastrój wspomagany jest przez ostrą rockową muzykę oraz dawniejsze szlagiery.
Widowiskowość mise-en-scène amortyzuje również nadmiar przemocy – orgiastyczne tortury podane są w tak dużej dawce, że… przestają szokować. Tym bardziej, iż odrealnienie przestrzeni akcji nie pozwala widzowi przenieść się mentalnie w świat filmu. Dodajmy, że „Dom tysiąca trupów” jest stosunkowo nowym filmem (2003); został wyprodukowany w czasie, kiedy kinowa publiczność oswoiła się już z kodami współczesnych filmów podejmujących wątki okrucieństwa. Zgodnie z obserwacjami Rafała Syski, „ekscytująca oprawa plastyczna i dźwiękowa, efektowne rozwiązania inscenizacyjne zamknęły filmowe okrucieństwo w nawiasie nierzeczywistego, rządzącego się własnym kodeksem spektaklu”. W dziele Roba Zombie zauważymy również inne zabiegi, służące twórcom kina w usprawiedliwianiu pokazywania na ekranie aktów przemocy: demonizację i depersonifikację bohaterów oraz komizm. Zakończenie sprawia, iż film odbieramy jednak jako bardziej niepokorny niż większość skonwencjonalizowanych, podobnych mu produkcji: reżyser nie zrywa z zasadami rządzącymi światem „Domu…”, nie ma tu więc motywu powrotu do normalnego porządku rzeczywistości, przez co oddziaływanie ogromnego ładunku przemocy nie zostaje do końca wyciszone. Ramy konwencji kiczowatego horroru przekraczane są również poprzez wstawki „gazetowe” i „paradokumentalne”, urozmaicające tkankę formalną – bardzo dobre pomysły, po które reżyser sięga także w sequelu. W efekcie jednak „Dom tysiąca trupów” jest realizacją nieco przewidywalną, niewiele odbiegającą od schematów i konwencji. Szkoda także, iż twórca nie spróbował lepiej wyzyskać rekwizytów strasznej inscenizacji, takich jak maski czy przebranie klauna, które mogły przydać filmowi choć odrobinę fabularnej głębi, a pozostały zaledwie efektownymi gadżetami.
Like a free bird
„Bękarty diabła”, mimo nieudolnie prowadzonej akcji (zaważył na tym brak scenariusza i wyraźne dążenie do epatowania przemocą będące głównym celem filmu), przynosi znacznie ciekawszy montaż różnych rozwiązań formalnych. Zombie zarzuca konwencję horroru i gore, by oprzeć kolejny film na schemacie kina drogi. Aż roi się tu od intertekstualnych nawiązań, z których najbardziej widoczne są odniesienia do stylistyk Sama Peckinpaha czy Rogera Cormana, a także do historii „Urodzonych morderców” (reż. O. Stone, 1994). Film ponownie cechuje nadwyżka okrucieństwa i sadyzmu. Przesada nie zmniejsza jednak tym razem tak bardzo siły ich rażenia. Filmowy świat nie nosi już bowiem znamion zapośredniczenia, widz nie może schować się zatem za zasłoną horroru, a sposób prowadzenia akcji nie daje możliwości ucieczki od realności.
Reżyser mistrzowsko wykorzystuje za to możliwości estetyzacji przemocy. Do używanych już w „Domu…” wstawek reportażowo-dokumentalnych, dzięki którym wzbogacona zostaje „faktura” filmu (przede wszystkim zmiany kolorów, zdjęcia w negatywie), dochodzi perfekcyjne dopracowanie montażu. Ujęcia zestawiane są z dbałością o dynamikę; tempo montażu wielokrotnie wynagradza braki akcji; efektownie podkreślane są kontrasty między długimi i krótkimi ujęciami. Pojawiają się nagłe zbliżenia, stop-klatki, powtórzenia, przez co film przypomina precyzyjnie skonstruowany teledysk. Niezwykłe jest również wyzyskanie możliwości ścieżki dźwiękowej; to głównie dzięki nastrojowi wykorzystanych piosenek akty przemocy zostają przedstawione w sposób pociągający, atrakcyjny, wzbudzający dwuznaczną fascynację. Do moich ulubionych sekwencji należą napad na perwersyjny dom uciech oraz końcowa jazda bohaterów wprost na barykadę policyjną (odwrócenie jakże słynnego zakończenia „Thelmy i Louise” Ridleya Scotta?). Makabryczne wydarzenia zaprezentowane w obu fragmentach (brutalny napad oraz rozstrzelanie bohaterów za pomocą karabinowej serii) zostają przedstawione zgodnie ze sposobami pokazywania chwil doniosłych czy romantycznych. W scenach w domu publicznym wnętrza toną w kameralnym, przyciemnionym świetle, dźwięki są wyciszone, a tło stanowi nastrojowa muzyka. Moment napadu: pełne przemocy gesty i strzelanina ukazane zostają w zwolnionych zdjęciach. Podobnie wyglądają ostatnie ujęcia filmu – zwolnione tempo, wyciszenie odgłosów strzałów oraz wykorzystanie jednej z najsłynniejszych hipisowskich piosenek, „Free Bird” zespołu Lynyrd Skynyrd. Taka inscenizacja podkreśla rozdźwięk między użytymi środkami i odrażającymi raczej portretami bohaterów, konstruowanymi od początku filmu. Niemniej jednak estetyzacja jest tak silna, iż wzbudza uczucia radykalnie odmienne od tych, które z reguły towarzyszą oglądaniu okrucieństwa. Przewrotne pokazanie przemocy uaktywnia skrywaną często głęboko ludzką fascynację złem. Jak pokazuje historia kina, jest to działanie zamierzone, będące pomysłem i powodem dla sformułowania takiej, a nie innej treści filmu. „Bękarty diabła” są tego mocnym przykładem.
Przez pryzmat nadmiaru
Filmy Roba Zombie sprawiają niemało trudności, jeśli próbuje się o nich wydać jednoznaczną opinię. Temat może dyskwalifikować je od razu w oczach niektórych odbiorców. Sytuacja znawcy czy miłośnika kina nie jest już tak wygodna, skoro opisane realizacje pozwalają czerpać perwersyjną przyjemność z poddawania się działaniom gier formalnych. Mimo iż „Dom tysiąca trupów” i „Bękarty diabła” nie są filmami wybitnymi, dają duże pole obserwacji tendencji kina współczesnego, które nieprzerwanie rozgrzebuje Tarantinowską pulpę. Produkcje takie jak cykl o demonicznej grupie morderców dowodzą, iż kamp trafia w gusta dużej części kinowej publiczności, mimo iż jesteśmy świadomi jego ambiwalencji. Korzystanie z estetyki kampowej stawia też pod znakiem zapytania płytkość przedstawionej fabuły. Jak czytamy w jednej z recenzji „Bękartów diabła” (Rafał Świątek, „Rzeczpospolita”): „Chociaż kamp jest przede wszystkim kategorią estetyczną, można w nim odnaleźć głębsze przesłanie. Zajmuje się tym, co spychane na margines, za mało dostojne dla sztuki wysokiej. Dlatego właśnie w «Bękartach…» mamy do czynienia z brzydotą, eksponowaniem perwersyjnej natury człowieka”. Jakie przesłanie mogą nieść dzieła Roba Zombie? Na to pytanie nie ma na pewno jednej, oczywistej odpowiedzi, a pod misterną konstrukcją warsztatowych ozdobników i efekciarskich gadżetów każdy może zobaczyć inny fragment oblicza przemocy.
Akty przemocy w zbliżeniu
Przemoc w dziełach Roba Zombie jest wszechobecna; reżyser nie stroni od sadystycznego zmuszania widza do bardzo dokładnego przyglądania się drastycznym scenom. Czy fanów tych produkcji przyciąga jednak owa pornograficznie ukazywana przemoc w różnych postaciach, czy może dwuznaczną przyjemność sprawia oglądającym forma opowieści o bandzie Otisa (Bill Moseley), zwanego też Dr Satan?
Osobiście uważam, iż to właśnie zbiór atrakcyjnych rozwiązań realizacyjnych stanowi o popularności filmów Roba Zombie. Szereg gier formalnych wpisuje również cykl o Firefly’ach w specyficzny nurt pokazywania okrucieństwa, będący – paradoksalnie – polemiką i przetwarzaniem istniejących konwencji, wypracowany przez takich twórców jak Quentin Tarantino czy Oliver Stone. Dynamiczna oprawa formalna w połączeniu z tematami, które „od zawsze” wzbudzały niezdrową, ukrytą fascynację widzów, czynią z dzieł reżysera produkt trafiający do sporej grupy odbiorców. Oby jednak byli to odbiorcy obyci z kinem, którzy potraktują wspomniane filmy jako metatekstowe gry z już istniejącymi realizacjami, a nie tacy, którzy zatrzymają się na niepokojącej moralnie warstwie fabularnej.
Przyjrzyjmy się pokrótce każdemu z filmów, gdyż – mimo łączących ich bohaterów i historii – obie części bardzo się od siebie różnią. W przypadku „Domu tysiąca trupów” można mówić o czerpaniu przede wszystkim z konwencji horroru i kina gore oraz inspirowaniu się przez twórcę sztandarowym dla gatunku dziełem, „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” (reż. T. Hooper, 1974). Konstrukcja „Bękartów Diabła” bazuje z kolei głównie na schemacie kina drogi. Różne są także sposoby tworzenia filmowego świata i prezentowania akcji, ale główny temat zdarzeń pozostaje niezmienny – popis makabrycznych skłonności Otisa, Baby (Sheri Moon Zombie), Spauldinga (Sid Haig) i innych członków diabelskiej grupy. Fabuła obu filmów jest prosta i w wielu momentach widać brak pomysłów (czy też niechęć wobec) jej skomplikowania czy urozmaicenia; reżyserowi wystarcza korzystanie z największych klisz z historii filmu, a na pierwszy plan akcji wysuwają się mordercze poczynania Firefly’ów.
Nawiedzony dom
„Dom tysiąca trupów” posiada cechy charakterystyczne horrorów klasy B. Grupka nastolatków w wigilię Halloween (bo kiedyż indziej) wybiera się na krótką wycieczkę. Po drodze bohaterowie zatrzymują się na specyficznej stacji benzynowej, gdzie podejrzany mężczyzna w przebraniu klauna prowadzi znany z wesołych miasteczek pałac strachów. Pod przykrywką turystycznej anegdoty opowiada on młodym bohaterom o legendzie grasującego w przeszłości w tych stronach Doktora Satana, który po dziś dzień budzi grozę, mimo iż został zabity. Nastolatki postanawiają poszukać miejsca, gdzie powieszono legendarnego oprawcę. Jak się jednak okazuje, los szykuje dla nich o wiele straszniejszy wieczór – niby przypadkiem trafiają do tytułowego domu, gdzie planowana zabawa zamienia się w upiorną sesję tortur. Mamy tu obdzieranie żywcem ze skóry, nekrofilski seks, deformację ciała i bezduszne zabawy, parodiujące świętokradczo religijne rytuały. Obecne jeszcze na początku filmu (mniej więcej w pierwszych trzydziestu minutach) napięcie, nastrój niepewności i grozy rozmywają się całkowicie w totalnej orgii okrucieństwa, prowadzonej konsekwentnie (acz nieciekawie) do końca. Z domu tysiąca trupów nie ma ucieczki, okolica okazuje się zamkniętym terenem rządów zła, na co dobitnie wskazuje absolutnie nieszczęśliwe zakończenie filmu.
Akcja sequela „Domu …” rozpoczyna się wkrótce po fatalnej nocy, opisanej w pierwszym filmie. Szeryf Wydell (William Forsythe) pragnie zemścić się na Firefly’ach za śmierć swojego brata policjanta, który zginął w nieudanym ataku na demoniczne siedlisko. Baby i Otisowi udaje się uniknąć zasadzki, a film pokazuje ich ucieczkę przed Wydellem, podczas której oddają się oczywiście swoim ulubionym praktykom, czyli zabijaniu i gwałtom. W końcowej części filmu role na chwilę się odwracają i to członkowie demonicznej rodzinki stają się ofiarami Wydella, niemniej jednak udaje im się wyrwać i – zgodnie z konwencją kina drogi – ruszyć znów do ucieczki, tym razem ostatniej. Jak można domyśleć się z tego krótkiego (bo uzupełnić je można tylko o szczegółowe opisy zabójstw i tortur) streszczenia, warstwa fabularna „Bękartów…” nie jest zbyt porywająca. Niemniej jednak, jak postaram się wykazać w dalszej części tekstu, dopracowane rozwiązania warsztatowe czynią sequel dużo smaczniejszym od „Domu…” kąskiem dla miłośników kina (o ile można użyć określenia „smaczny” w kontekście wszystkich odrażających ujęć, jakie wypełniają sporą część filmu). Wymaga on jednak od widza mocnych nerwów, gdyż przemoc w „Bękartach…” odbierana jest jako szczególnie narzucająca się, wręcz pornograficzna. Szokuje bardziej, ponieważ nie pozwala odbiorcy ustawić się w bezpiecznym dystansie do świata przedstawionego, co – dla kontrastu – umożliwia sposób realizacji „Domu tysiąca trupów”.
Pierwsza część opowieści o Firefly’ach respektuje kanoniczną zasadę konstrukcji świata przedstawionego horroru: opisane wydarzenia rozgrywają się w zamkniętej przestrzeni, noszącej znamiona odrealnienia. Zagubiony na pustkowiu dom perwersyjnej rodziny idealnie wpisuje się w tę konwencję. Dodatkowo moment, w którym grupka pechowych nastolatków pojawia się w diabelskim miejscu, poprzedzony jest sekwencją ukazującą lunaparkową stację benzynową. Rekwizyty rodem z muzeum strachów, a także obecność upiornego, lecz mimo wszystko zabawnego klauna, budują nastrój niesamowitości, odcięcia od „twardej” realności. Postaci są przerysowane, płytkie, udziwnione, a wrażenie to potęgują kostiumy i maski, przywołujące na myśl bale karnawałowe czy halloweenowe. Wystrój domu nawiązuje do kanonów pałacu strachów; nagromadzenie demonicznych obiektów osłabia ich oddziaływanie i grozę. Przesada, wszechobecny kicz i nadmiar elementów horrorystycznych zbliżają opowiadaną historię do spektaklu, w którym liczy się przede wszystkim warstwa audiowizualna – nastrój wspomagany jest przez ostrą rockową muzykę oraz dawniejsze szlagiery.
Widowiskowość mise-en-scène amortyzuje również nadmiar przemocy – orgiastyczne tortury podane są w tak dużej dawce, że… przestają szokować. Tym bardziej, iż odrealnienie przestrzeni akcji nie pozwala widzowi przenieść się mentalnie w świat filmu. Dodajmy, że „Dom tysiąca trupów” jest stosunkowo nowym filmem (2003); został wyprodukowany w czasie, kiedy kinowa publiczność oswoiła się już z kodami współczesnych filmów podejmujących wątki okrucieństwa. Zgodnie z obserwacjami Rafała Syski, „ekscytująca oprawa plastyczna i dźwiękowa, efektowne rozwiązania inscenizacyjne zamknęły filmowe okrucieństwo w nawiasie nierzeczywistego, rządzącego się własnym kodeksem spektaklu”. W dziele Roba Zombie zauważymy również inne zabiegi, służące twórcom kina w usprawiedliwianiu pokazywania na ekranie aktów przemocy: demonizację i depersonifikację bohaterów oraz komizm. Zakończenie sprawia, iż film odbieramy jednak jako bardziej niepokorny niż większość skonwencjonalizowanych, podobnych mu produkcji: reżyser nie zrywa z zasadami rządzącymi światem „Domu…”, nie ma tu więc motywu powrotu do normalnego porządku rzeczywistości, przez co oddziaływanie ogromnego ładunku przemocy nie zostaje do końca wyciszone. Ramy konwencji kiczowatego horroru przekraczane są również poprzez wstawki „gazetowe” i „paradokumentalne”, urozmaicające tkankę formalną – bardzo dobre pomysły, po które reżyser sięga także w sequelu. W efekcie jednak „Dom tysiąca trupów” jest realizacją nieco przewidywalną, niewiele odbiegającą od schematów i konwencji. Szkoda także, iż twórca nie spróbował lepiej wyzyskać rekwizytów strasznej inscenizacji, takich jak maski czy przebranie klauna, które mogły przydać filmowi choć odrobinę fabularnej głębi, a pozostały zaledwie efektownymi gadżetami.
Like a free bird
„Bękarty diabła”, mimo nieudolnie prowadzonej akcji (zaważył na tym brak scenariusza i wyraźne dążenie do epatowania przemocą będące głównym celem filmu), przynosi znacznie ciekawszy montaż różnych rozwiązań formalnych. Zombie zarzuca konwencję horroru i gore, by oprzeć kolejny film na schemacie kina drogi. Aż roi się tu od intertekstualnych nawiązań, z których najbardziej widoczne są odniesienia do stylistyk Sama Peckinpaha czy Rogera Cormana, a także do historii „Urodzonych morderców” (reż. O. Stone, 1994). Film ponownie cechuje nadwyżka okrucieństwa i sadyzmu. Przesada nie zmniejsza jednak tym razem tak bardzo siły ich rażenia. Filmowy świat nie nosi już bowiem znamion zapośredniczenia, widz nie może schować się zatem za zasłoną horroru, a sposób prowadzenia akcji nie daje możliwości ucieczki od realności.
Reżyser mistrzowsko wykorzystuje za to możliwości estetyzacji przemocy. Do używanych już w „Domu…” wstawek reportażowo-dokumentalnych, dzięki którym wzbogacona zostaje „faktura” filmu (przede wszystkim zmiany kolorów, zdjęcia w negatywie), dochodzi perfekcyjne dopracowanie montażu. Ujęcia zestawiane są z dbałością o dynamikę; tempo montażu wielokrotnie wynagradza braki akcji; efektownie podkreślane są kontrasty między długimi i krótkimi ujęciami. Pojawiają się nagłe zbliżenia, stop-klatki, powtórzenia, przez co film przypomina precyzyjnie skonstruowany teledysk. Niezwykłe jest również wyzyskanie możliwości ścieżki dźwiękowej; to głównie dzięki nastrojowi wykorzystanych piosenek akty przemocy zostają przedstawione w sposób pociągający, atrakcyjny, wzbudzający dwuznaczną fascynację. Do moich ulubionych sekwencji należą napad na perwersyjny dom uciech oraz końcowa jazda bohaterów wprost na barykadę policyjną (odwrócenie jakże słynnego zakończenia „Thelmy i Louise” Ridleya Scotta?). Makabryczne wydarzenia zaprezentowane w obu fragmentach (brutalny napad oraz rozstrzelanie bohaterów za pomocą karabinowej serii) zostają przedstawione zgodnie ze sposobami pokazywania chwil doniosłych czy romantycznych. W scenach w domu publicznym wnętrza toną w kameralnym, przyciemnionym świetle, dźwięki są wyciszone, a tło stanowi nastrojowa muzyka. Moment napadu: pełne przemocy gesty i strzelanina ukazane zostają w zwolnionych zdjęciach. Podobnie wyglądają ostatnie ujęcia filmu – zwolnione tempo, wyciszenie odgłosów strzałów oraz wykorzystanie jednej z najsłynniejszych hipisowskich piosenek, „Free Bird” zespołu Lynyrd Skynyrd. Taka inscenizacja podkreśla rozdźwięk między użytymi środkami i odrażającymi raczej portretami bohaterów, konstruowanymi od początku filmu. Niemniej jednak estetyzacja jest tak silna, iż wzbudza uczucia radykalnie odmienne od tych, które z reguły towarzyszą oglądaniu okrucieństwa. Przewrotne pokazanie przemocy uaktywnia skrywaną często głęboko ludzką fascynację złem. Jak pokazuje historia kina, jest to działanie zamierzone, będące pomysłem i powodem dla sformułowania takiej, a nie innej treści filmu. „Bękarty diabła” są tego mocnym przykładem.
Przez pryzmat nadmiaru
Filmy Roba Zombie sprawiają niemało trudności, jeśli próbuje się o nich wydać jednoznaczną opinię. Temat może dyskwalifikować je od razu w oczach niektórych odbiorców. Sytuacja znawcy czy miłośnika kina nie jest już tak wygodna, skoro opisane realizacje pozwalają czerpać perwersyjną przyjemność z poddawania się działaniom gier formalnych. Mimo iż „Dom tysiąca trupów” i „Bękarty diabła” nie są filmami wybitnymi, dają duże pole obserwacji tendencji kina współczesnego, które nieprzerwanie rozgrzebuje Tarantinowską pulpę. Produkcje takie jak cykl o demonicznej grupie morderców dowodzą, iż kamp trafia w gusta dużej części kinowej publiczności, mimo iż jesteśmy świadomi jego ambiwalencji. Korzystanie z estetyki kampowej stawia też pod znakiem zapytania płytkość przedstawionej fabuły. Jak czytamy w jednej z recenzji „Bękartów diabła” (Rafał Świątek, „Rzeczpospolita”): „Chociaż kamp jest przede wszystkim kategorią estetyczną, można w nim odnaleźć głębsze przesłanie. Zajmuje się tym, co spychane na margines, za mało dostojne dla sztuki wysokiej. Dlatego właśnie w «Bękartach…» mamy do czynienia z brzydotą, eksponowaniem perwersyjnej natury człowieka”. Jakie przesłanie mogą nieść dzieła Roba Zombie? Na to pytanie nie ma na pewno jednej, oczywistej odpowiedzi, a pod misterną konstrukcją warsztatowych ozdobników i efekciarskich gadżetów każdy może zobaczyć inny fragment oblicza przemocy.
„Dom tysiąca trupów” („House of Thousand Corpses”). Scen. i reż. Rob Zombie. Obsada: Bill Moseley, Sheri Moon Zombie. Gatunek: horror. USA 2003, 88 min.
„Bękarty diabła” („The Devil’s Rejects”). Scen. i reż. Rob Zombie. Obsada: Bill Moseley, Sheri Moon Zombie. Gatunek: horror. USA 2005, 109 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |