
PRAWIE DZIEWICE, PRAWIE „DEKAMERON”, PRAWIE KOMEDIA
A
A
A
Dziesięć dni, które zmieniły świat
Z racji rozmiarów i wewnętrznego zróżnicowania „Dekameron” Giovanniego Boccaccia nie jest po prostu zbiorem nowelek. Scalone dominującym narracyjnie wątkiem fabularnym pikantne opowieści stanowią bogatą panoramę obyczajów przełomu średniowiecza i renesansu. To najwybitniejsze dzieło nowelistyki europejskiej bardzo gwałtownie zrywa z tradycją średniowieczną, czyniąc z nieistniejących do tej pory na kartach literatury motywów witalności i seksu tematy przewodnie. Nie oferuje przy tym „Dekameron” jedynie ludycznie zorientowanego bajania o sprośnościach. Jest dziełem bez zadęcia i patosu forsującym nowy, humanistyczny światopogląd. „Księga dziesięciu dni” to mieszanka kpiarstwa i powagi, przypowieści i żartu, rozrywki i podręcznika szczęścia doczesnego. Lekką dydaktykę Boccaccia można streścić, używając kilku sloganów tamtej epoki: hedonizm, carpe diem, radość, życie, miłość.
Ostrze kpiny i szyderstwa w „Dekameronie” jest skierowane jak w żadnym innym wcześniejszym utworze w struktury Kościoła. Absurdom dogmatyki autor przeciwstawia postawę wielkoduszności, czyli moralności szczerej, a nie obwarowanej zakazami. Bezceremonialnie drwi z absolutnej fikcji celibatu, dwulicowości kleru, antyhumanistycznej roli religijnej instytucji. Co jednak znamienne, „Dekameron” nieustannie przypomina czytelnikowi o Bogu, którego można scharakteryzować jako dobrotliwą i jowialną wersję chrześcijańskiego stwórcy. Autor nie angażuje go też do partycypacji w opisywanych intrygach sercowych i łóżkowych, co przecież zwiastuje realizm nowej, antyśredniowiecznej, bardziej przyziemnej literatury. Napisany wybornym, arcydowcipnym i inteligentnym językiem zbiór klasycznych nowel daje radość nie tylko ze śledzenia perypetii barwnych i wielowymiarowych bohaterów, ale i z odbioru samej poetyckiej gry słownej. Pogodna forma erotycznej anegdoty, której zawsze miło się słucha, jest źródłem zasłużonej, niesłabnącej żywotności tego literackiego fenomenu.
Gawęda filmowa
Wielkim walorem „Dziesięciodniowca” jest właśnie owa gawędziarska swada wesołego zbereźnika, której film nie jest w stanie oddać. Kino nie znosi nadmiaru słów, więc „Dekameron” filmowy musi już na wstępie stracić potężną dawkę siły oddziaływania. Chyba że wpadnie w ręce wyjątkowo utalentowanego filmowca, a to, póki co, jeszcze nie miało miejsca. W szranki z materiałem literackim Boccaccia stawało wielu filmowców, ale powstała właściwie tylko jedna pełnoprawna ekranizacja dzieła, to znaczy względnie trzymający się literackiego oryginału „Il decameron” Piera Paolo Pasoliniego z 1971 roku.
Zauważyć przy tym trzeba, że sformułowanie „trzymanie się oryginału” akurat w przypadku ekranizacji tej książki ma specyficzne znaczenie. „Dekameronu” sfilmować nie można, gdyż jest za długi na film pełnometrażowy. Można więc jedynie wybrać część opowiastek i spiąć je w jakimś odgórnym porządku. Pasolini idzie właśnie tą drogą i przedstawia zaledwie dziewięć ze stu nowel, w tym jednak przynajmniej trzy najciekawsze, najbardziej klasyczne, zabawne i pikantne: antyklerykalną „Spowiedź Ciappeletta”, erotyczno-klasztornego „Wilka w owczarni” i wyśmiewające celibat i obłudę kleru, a przy tym będące pierwowzorem dowcipów o blondynkach, „Miłostki Archanioła Gabriela”. Włoski skandalista posunął się jednak do zabiegu cokolwiek dyskusyjnego: porzucił klamrę narracyjną literackiego oryginału. U Boccaccia zdarzenie inicjujące festiwal anegdot przedstawia się następująco: dziesięcioro młodych ludzi (siedem dziewcząt i trzech chłopców) ucieka z ogarniętej zarazą Florencji do posiadłości za miastem. Tam bohaterowie umilają sobie czas opowieściami na tematy różne, głównie jednak krążące wokół spraw miłości, z naciskiem na miłość, by tak rzec, namacalną. Pasolini wprowadza do filmu własny, nieco chaotyczny pomysł gawędziarski. Spaja nowele poprzez wprowadzenie postaci malarza - obserwatora życia, którego sam zresztą aktorsko kreuje.
David Leland, reżyser i zarazem scenarzysta najnowszej filmowej wersji nowel Boccaccia, „Virgin Territory”, poszedł jeszcze dalej. Dostosował „Dekameron” do klasycznych schematów scenariuszowych kina mainstreamowego. Wywrócił do góry nogami narracyjny koncept ukazujący florentczyków zaszytych w posiadłości za miastem, wprowadzając do fabuły nie tylko głównego bohatera i przewodni dla całego obrazu wątek romansowy, ale także miłostki postaci pobocznych, perypetie charakterystyczne dla pospolitych komedii omyłek, niemoralnego antagonistę itd. Co ciekawe, narratorem opowieści reżyser uczynił jedną z postaci – malarza imieniem Tindaro, który udaje księdza-powsinogę.
Fabuła „Dziewiczego terytorium” na pewno będzie sporym zaskoczeniem dla osób znających literacki „Dekameron”. Niejaki Lorenzo (Hayden Christensen) podkochuje się w Pampinei (Mischa Barton), co sprowadza na niego gniew florenckiego gangstera Gerbino della Ratty (Tim Roth), również adoratora tej pięknej młodej damy. Ścigany przez opryszków della Ratty Lorenzo musi uciekać z miasta, które notabene jest w tym czasie konsumowane przez zarazę. Pampinea wraz z gronem przyjaciół (liczbowo okrojonym względem książki) również opuszcza Florencję, pragnąc przeczekać pomór w sielankowej wiejskiej rezydencji, po drodze wstępuje jednak w celach kontemplacyjno-modlitewnych do lokalnego klasztoru. Spotyka tam udającego niemowę Lorenza, który nie tylko znalazł wikt i schronienie przed zbirami della Ratty, ale także zaspokaja seksualnie trzy czwarte konwentu. W międzyczasie do Florencji przybywa jeszcze jeden kandydat do ręki Pampinei – hrabia Dzerzhinsky z Nowogrodu (Matthew Rhys), który naturalnym biegiem wydarzeń z miejsca popada w konflikt ze szwarccharakterem Gerbino della Rattą. Do czasu szczęśliwego rozwiązania zagmatwanej intrygi bohaterowie przeżyją szereg przygód mniej lub bardziej przywołujących na myśl wydarzenia z nowel składających się na literacki pierwowzór.
Dekameron Pie
Nie zdziwi chyba nikogo informacja, że ekranizatorzy rodem z Hollywood nie są zainteresowani szerzej niczym innym, jak tylko sprośną stroną oryginału. Twórcy postanowili zarobić trochę dolarów na modnej formule erotycznej komedii romantycznej skierowanej do młodzieży realnej i młodzieży intelektualnej. O ile jednak u Boccaccia humor erotyczny jest dosłowny, ale nierzadko wynika też i z peryfrazy, zabawnej metafory oraz porównania, o tyle tutaj obejrzymy w większości po prostu gołe zadki i odsłonięte biusty. Próby uwspółcześnienia materiału erotycznego, takie jak taniec Elissy (Kate Groombridge) na rurce, wypadają średnio zabawnie. Niesmacznej wulgarności typowej dla komedii młodzieżowych wszakże w filmie Lelanda nie uświadczymy. Dodatkowo ta kwasowa mieszanka humoru i seksu, jak to zwykle w komediach romantycznych bywa, zostaje w końcu zneutralizowana przez miłość czystą i poprawną. I niestety w tym wypadku także przerażająco wręcz drewnianą. Ekranowej parze Christensen i Barton nie udało się wyjść poza sztywne dialogi i nawet przez sekundę nie można uwierzyć, że coś między tą dwójką iskrzy. Ot, piękni i młodzi nudziarze recytujący poetyckie formułki o miłości i nic ponadto.
Drętwota wątku romansowego i podręcznikowa pikanteria sprawiają, że film wpisuje się w nurt popularnego kina kobiecego. Bynajmniej jednak nie umiejscowimy go w obrębie świadomej twórczości eksplorującej problematykę genderową czy choćby kina zorientowanego feministycznie. „Dekameron” Lelanda to przedstawiciel nurtu, który opowiada o kobietach w sposób uproszczony, okraszając własne wywody wszędobylskim dowcipem o seksie. „Seks w wielkim mieście”, „Gotowe na wszystko”, „Dziennik Bridget Jones” czy rodzime „Lejdis” to właśnie tego typu niezobowiązująca twórczość. Niby nie jest to zarzut, wszak pierwowzór był „pisanym, by odpędzić od niewiast melancholię”, ale… wcale nie będzie wielkim nadużyciem nazwanie go pewnym manifestem siły kobiecej w kulturze. Materiał Boccaccia w odpowiednich rękach mógłby stać się właśnie głosem kobiet, a nie zbiorem grubych żartów i płciowych frazesów. Na dodatek nowelki autora były w pewnym sensie społecznie interwencyjne – szydziły przecież w pierwszej kolejności z patriarchalnych struktur rodzinnych. W wielu z nich tematem były małżeństwa kontraktowe i ich konsekwencje, a więc najzwyczajniejszy w świecie fakt przyprawiania rogów podstarzałemu mężowi przez młodą, niespełnioną seksualnie żonę.
Dziś ten problem raczej nie istnieje, więc trudno winić Lelanda, że go pominął. Bez ogródek za to ukazał w „Virgin Territory” kobietę jako władczynię seksu, a więc i mężczyzn oraz – co za tym idzie – świata. Film udowadnia, że w rękach kobiet spoczywa (w niektórych scenach dosłownie) władza nad mężczyzną. Jedynie rozbójnik-gej jest w stanie skutecznie odpierać kobiece ataki seksualne. Choć i tak polegnie, bo „dziewice” poza seksem, mają też skuteczną broń w postaci sprytu. Nie jest to wszystko może specjalnie odkrywcze, ale przecież prawdziwe i… niepokojące.
Co właściwie z filozofii dzieła literackiego zostało w „Dziewiczym terytorium”? Pozaerotyczne aspekty wyparowały, a w najlepszym wypadku zostały spłycone. Florencja, kolebka odrodzenia i jedno z najbardziej unikatowych miast świata, to właściwie kilka ciasnych uliczek na krzyż i wejście do katedry. Antyklerykalizm, tak ważny składnik oryginału, w Hollywood jest aspektem zupełnie niezrozumiałym. Celibat i jego konsekwencje, a więc problem istotny na przykład w polskiej rzeczywistości społecznej, w „Virgin Territory” pełni funkcję żartobliwego produktu z cepelii i odległego echa średniowiecza. Jest tu pretekstem do żartów ze słabości ludzkiej natury, a film nie rości pretensji do przekazania jakiejś mądrości życiowej w tym zakresie. Luki, które powstały w wyniku wybiórczego potraktowania dzieła Boccaccia, wypełniono materią współczesną. Panienki noszą seksowne stroje o nowoczesnym designie, mówią dzisiejszym językiem, a zakonnice bez wyjątku obdarzone są figurami i twarzami włoskich modelek. W tle pobrzękuje znajoma muzyka: nowe aranżacje klasycznych songów, gitarowe riffy i elektronika. Tak więc inscenizacja jest równie pietystyczna, co adaptacja. W ramach uwspółcześnienia dodano także postać wspomnianego hrabiego Dzerzhinsky’ego, który to zabieg jest subtelną kpiną ze współczesnych nowobogackich Rosjan. Imputacja odbyła się trochę na siłę, ale nie jest pozbawiona uroku i potencjału komediowego; do tego postać ta została z gracją i brawurą odegrana przez świetnego Matthew Rhysa. Z kolei główny złoczyńca Gerbino to kolejna popisowa rola Tima Rotha. Aktor ten posiada niezwykły dar tworzenia bez wysiłku fenomenalnych i niejednoznacznych czarnych charakterów, których nie sposób obdarzać innym uczuciem, jak tylko sympatią. Wielki laur należy się jemu i Rhysowi, bo dźwigają na plecach kulejącą aktorsko ekipę młodzieży. Jeśli dodamy do tego kilka naprawdę zabawnych dialogów, to okaże się, że „Virgin Territory” da się bezstresowo obejrzeć.
Zatem z jednej strony produkt Lelanda budzi uczucie zawodu, że dzieło sprośne i kultowe zostało spłycone, z drugiej pamiętać trzeba, że jest to „Dziewicze terytorium” (a nie jak chce niedoszły polski dystrybutor „Dekameron”), a więc wariacja komediowa na temat literackiego pierwowzoru, a nie jego precyzyjne przeniesienie na ekran. O ile jednak Boccaccio dowiódł swym dziełem, że epoka, w której przyszło mu żyć, nie była nudna ani tym bardziej świątobliwa, o tyle Leland i spółka pokazują niechcący, że świat nam się ostatnio banalizuje.
Z racji rozmiarów i wewnętrznego zróżnicowania „Dekameron” Giovanniego Boccaccia nie jest po prostu zbiorem nowelek. Scalone dominującym narracyjnie wątkiem fabularnym pikantne opowieści stanowią bogatą panoramę obyczajów przełomu średniowiecza i renesansu. To najwybitniejsze dzieło nowelistyki europejskiej bardzo gwałtownie zrywa z tradycją średniowieczną, czyniąc z nieistniejących do tej pory na kartach literatury motywów witalności i seksu tematy przewodnie. Nie oferuje przy tym „Dekameron” jedynie ludycznie zorientowanego bajania o sprośnościach. Jest dziełem bez zadęcia i patosu forsującym nowy, humanistyczny światopogląd. „Księga dziesięciu dni” to mieszanka kpiarstwa i powagi, przypowieści i żartu, rozrywki i podręcznika szczęścia doczesnego. Lekką dydaktykę Boccaccia można streścić, używając kilku sloganów tamtej epoki: hedonizm, carpe diem, radość, życie, miłość.
Ostrze kpiny i szyderstwa w „Dekameronie” jest skierowane jak w żadnym innym wcześniejszym utworze w struktury Kościoła. Absurdom dogmatyki autor przeciwstawia postawę wielkoduszności, czyli moralności szczerej, a nie obwarowanej zakazami. Bezceremonialnie drwi z absolutnej fikcji celibatu, dwulicowości kleru, antyhumanistycznej roli religijnej instytucji. Co jednak znamienne, „Dekameron” nieustannie przypomina czytelnikowi o Bogu, którego można scharakteryzować jako dobrotliwą i jowialną wersję chrześcijańskiego stwórcy. Autor nie angażuje go też do partycypacji w opisywanych intrygach sercowych i łóżkowych, co przecież zwiastuje realizm nowej, antyśredniowiecznej, bardziej przyziemnej literatury. Napisany wybornym, arcydowcipnym i inteligentnym językiem zbiór klasycznych nowel daje radość nie tylko ze śledzenia perypetii barwnych i wielowymiarowych bohaterów, ale i z odbioru samej poetyckiej gry słownej. Pogodna forma erotycznej anegdoty, której zawsze miło się słucha, jest źródłem zasłużonej, niesłabnącej żywotności tego literackiego fenomenu.
Gawęda filmowa
Wielkim walorem „Dziesięciodniowca” jest właśnie owa gawędziarska swada wesołego zbereźnika, której film nie jest w stanie oddać. Kino nie znosi nadmiaru słów, więc „Dekameron” filmowy musi już na wstępie stracić potężną dawkę siły oddziaływania. Chyba że wpadnie w ręce wyjątkowo utalentowanego filmowca, a to, póki co, jeszcze nie miało miejsca. W szranki z materiałem literackim Boccaccia stawało wielu filmowców, ale powstała właściwie tylko jedna pełnoprawna ekranizacja dzieła, to znaczy względnie trzymający się literackiego oryginału „Il decameron” Piera Paolo Pasoliniego z 1971 roku.
Zauważyć przy tym trzeba, że sformułowanie „trzymanie się oryginału” akurat w przypadku ekranizacji tej książki ma specyficzne znaczenie. „Dekameronu” sfilmować nie można, gdyż jest za długi na film pełnometrażowy. Można więc jedynie wybrać część opowiastek i spiąć je w jakimś odgórnym porządku. Pasolini idzie właśnie tą drogą i przedstawia zaledwie dziewięć ze stu nowel, w tym jednak przynajmniej trzy najciekawsze, najbardziej klasyczne, zabawne i pikantne: antyklerykalną „Spowiedź Ciappeletta”, erotyczno-klasztornego „Wilka w owczarni” i wyśmiewające celibat i obłudę kleru, a przy tym będące pierwowzorem dowcipów o blondynkach, „Miłostki Archanioła Gabriela”. Włoski skandalista posunął się jednak do zabiegu cokolwiek dyskusyjnego: porzucił klamrę narracyjną literackiego oryginału. U Boccaccia zdarzenie inicjujące festiwal anegdot przedstawia się następująco: dziesięcioro młodych ludzi (siedem dziewcząt i trzech chłopców) ucieka z ogarniętej zarazą Florencji do posiadłości za miastem. Tam bohaterowie umilają sobie czas opowieściami na tematy różne, głównie jednak krążące wokół spraw miłości, z naciskiem na miłość, by tak rzec, namacalną. Pasolini wprowadza do filmu własny, nieco chaotyczny pomysł gawędziarski. Spaja nowele poprzez wprowadzenie postaci malarza - obserwatora życia, którego sam zresztą aktorsko kreuje.
David Leland, reżyser i zarazem scenarzysta najnowszej filmowej wersji nowel Boccaccia, „Virgin Territory”, poszedł jeszcze dalej. Dostosował „Dekameron” do klasycznych schematów scenariuszowych kina mainstreamowego. Wywrócił do góry nogami narracyjny koncept ukazujący florentczyków zaszytych w posiadłości za miastem, wprowadzając do fabuły nie tylko głównego bohatera i przewodni dla całego obrazu wątek romansowy, ale także miłostki postaci pobocznych, perypetie charakterystyczne dla pospolitych komedii omyłek, niemoralnego antagonistę itd. Co ciekawe, narratorem opowieści reżyser uczynił jedną z postaci – malarza imieniem Tindaro, który udaje księdza-powsinogę.
Fabuła „Dziewiczego terytorium” na pewno będzie sporym zaskoczeniem dla osób znających literacki „Dekameron”. Niejaki Lorenzo (Hayden Christensen) podkochuje się w Pampinei (Mischa Barton), co sprowadza na niego gniew florenckiego gangstera Gerbino della Ratty (Tim Roth), również adoratora tej pięknej młodej damy. Ścigany przez opryszków della Ratty Lorenzo musi uciekać z miasta, które notabene jest w tym czasie konsumowane przez zarazę. Pampinea wraz z gronem przyjaciół (liczbowo okrojonym względem książki) również opuszcza Florencję, pragnąc przeczekać pomór w sielankowej wiejskiej rezydencji, po drodze wstępuje jednak w celach kontemplacyjno-modlitewnych do lokalnego klasztoru. Spotyka tam udającego niemowę Lorenza, który nie tylko znalazł wikt i schronienie przed zbirami della Ratty, ale także zaspokaja seksualnie trzy czwarte konwentu. W międzyczasie do Florencji przybywa jeszcze jeden kandydat do ręki Pampinei – hrabia Dzerzhinsky z Nowogrodu (Matthew Rhys), który naturalnym biegiem wydarzeń z miejsca popada w konflikt ze szwarccharakterem Gerbino della Rattą. Do czasu szczęśliwego rozwiązania zagmatwanej intrygi bohaterowie przeżyją szereg przygód mniej lub bardziej przywołujących na myśl wydarzenia z nowel składających się na literacki pierwowzór.
Dekameron Pie
Nie zdziwi chyba nikogo informacja, że ekranizatorzy rodem z Hollywood nie są zainteresowani szerzej niczym innym, jak tylko sprośną stroną oryginału. Twórcy postanowili zarobić trochę dolarów na modnej formule erotycznej komedii romantycznej skierowanej do młodzieży realnej i młodzieży intelektualnej. O ile jednak u Boccaccia humor erotyczny jest dosłowny, ale nierzadko wynika też i z peryfrazy, zabawnej metafory oraz porównania, o tyle tutaj obejrzymy w większości po prostu gołe zadki i odsłonięte biusty. Próby uwspółcześnienia materiału erotycznego, takie jak taniec Elissy (Kate Groombridge) na rurce, wypadają średnio zabawnie. Niesmacznej wulgarności typowej dla komedii młodzieżowych wszakże w filmie Lelanda nie uświadczymy. Dodatkowo ta kwasowa mieszanka humoru i seksu, jak to zwykle w komediach romantycznych bywa, zostaje w końcu zneutralizowana przez miłość czystą i poprawną. I niestety w tym wypadku także przerażająco wręcz drewnianą. Ekranowej parze Christensen i Barton nie udało się wyjść poza sztywne dialogi i nawet przez sekundę nie można uwierzyć, że coś między tą dwójką iskrzy. Ot, piękni i młodzi nudziarze recytujący poetyckie formułki o miłości i nic ponadto.
Drętwota wątku romansowego i podręcznikowa pikanteria sprawiają, że film wpisuje się w nurt popularnego kina kobiecego. Bynajmniej jednak nie umiejscowimy go w obrębie świadomej twórczości eksplorującej problematykę genderową czy choćby kina zorientowanego feministycznie. „Dekameron” Lelanda to przedstawiciel nurtu, który opowiada o kobietach w sposób uproszczony, okraszając własne wywody wszędobylskim dowcipem o seksie. „Seks w wielkim mieście”, „Gotowe na wszystko”, „Dziennik Bridget Jones” czy rodzime „Lejdis” to właśnie tego typu niezobowiązująca twórczość. Niby nie jest to zarzut, wszak pierwowzór był „pisanym, by odpędzić od niewiast melancholię”, ale… wcale nie będzie wielkim nadużyciem nazwanie go pewnym manifestem siły kobiecej w kulturze. Materiał Boccaccia w odpowiednich rękach mógłby stać się właśnie głosem kobiet, a nie zbiorem grubych żartów i płciowych frazesów. Na dodatek nowelki autora były w pewnym sensie społecznie interwencyjne – szydziły przecież w pierwszej kolejności z patriarchalnych struktur rodzinnych. W wielu z nich tematem były małżeństwa kontraktowe i ich konsekwencje, a więc najzwyczajniejszy w świecie fakt przyprawiania rogów podstarzałemu mężowi przez młodą, niespełnioną seksualnie żonę.
Dziś ten problem raczej nie istnieje, więc trudno winić Lelanda, że go pominął. Bez ogródek za to ukazał w „Virgin Territory” kobietę jako władczynię seksu, a więc i mężczyzn oraz – co za tym idzie – świata. Film udowadnia, że w rękach kobiet spoczywa (w niektórych scenach dosłownie) władza nad mężczyzną. Jedynie rozbójnik-gej jest w stanie skutecznie odpierać kobiece ataki seksualne. Choć i tak polegnie, bo „dziewice” poza seksem, mają też skuteczną broń w postaci sprytu. Nie jest to wszystko może specjalnie odkrywcze, ale przecież prawdziwe i… niepokojące.
Co właściwie z filozofii dzieła literackiego zostało w „Dziewiczym terytorium”? Pozaerotyczne aspekty wyparowały, a w najlepszym wypadku zostały spłycone. Florencja, kolebka odrodzenia i jedno z najbardziej unikatowych miast świata, to właściwie kilka ciasnych uliczek na krzyż i wejście do katedry. Antyklerykalizm, tak ważny składnik oryginału, w Hollywood jest aspektem zupełnie niezrozumiałym. Celibat i jego konsekwencje, a więc problem istotny na przykład w polskiej rzeczywistości społecznej, w „Virgin Territory” pełni funkcję żartobliwego produktu z cepelii i odległego echa średniowiecza. Jest tu pretekstem do żartów ze słabości ludzkiej natury, a film nie rości pretensji do przekazania jakiejś mądrości życiowej w tym zakresie. Luki, które powstały w wyniku wybiórczego potraktowania dzieła Boccaccia, wypełniono materią współczesną. Panienki noszą seksowne stroje o nowoczesnym designie, mówią dzisiejszym językiem, a zakonnice bez wyjątku obdarzone są figurami i twarzami włoskich modelek. W tle pobrzękuje znajoma muzyka: nowe aranżacje klasycznych songów, gitarowe riffy i elektronika. Tak więc inscenizacja jest równie pietystyczna, co adaptacja. W ramach uwspółcześnienia dodano także postać wspomnianego hrabiego Dzerzhinsky’ego, który to zabieg jest subtelną kpiną ze współczesnych nowobogackich Rosjan. Imputacja odbyła się trochę na siłę, ale nie jest pozbawiona uroku i potencjału komediowego; do tego postać ta została z gracją i brawurą odegrana przez świetnego Matthew Rhysa. Z kolei główny złoczyńca Gerbino to kolejna popisowa rola Tima Rotha. Aktor ten posiada niezwykły dar tworzenia bez wysiłku fenomenalnych i niejednoznacznych czarnych charakterów, których nie sposób obdarzać innym uczuciem, jak tylko sympatią. Wielki laur należy się jemu i Rhysowi, bo dźwigają na plecach kulejącą aktorsko ekipę młodzieży. Jeśli dodamy do tego kilka naprawdę zabawnych dialogów, to okaże się, że „Virgin Territory” da się bezstresowo obejrzeć.
Zatem z jednej strony produkt Lelanda budzi uczucie zawodu, że dzieło sprośne i kultowe zostało spłycone, z drugiej pamiętać trzeba, że jest to „Dziewicze terytorium” (a nie jak chce niedoszły polski dystrybutor „Dekameron”), a więc wariacja komediowa na temat literackiego pierwowzoru, a nie jego precyzyjne przeniesienie na ekran. O ile jednak Boccaccio dowiódł swym dziełem, że epoka, w której przyszło mu żyć, nie była nudna ani tym bardziej świątobliwa, o tyle Leland i spółka pokazują niechcący, że świat nam się ostatnio banalizuje.
„Dekameron” („Virgin Territory”). Scen. i reż.: David Leland. Obsada: Hayden Christensen, Mischa Barton, Matthew Rhys, Tim Roth. Gatunek: komedia romantyczna. USA 2007, 95 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |