
MARZYCIEL NA LINIE
A
A
A
Są takie filmy dokumentalne, które zostawiają widza w stanie radosnego zawieszenia, niejako unoszącego się łagodnie co najmniej pół metra nad ziemią. Do kategorii tej można z pewnością zaliczyć „Wrzeszczących facetów” (2003) Miki Ronkainena, „Spotkania na krańcach świata” (2007) Wernera Herzoga oraz „Człowieka na linie” (2008) Jamesa Marsha. W tym ostatnim filmie zresztą wątek unoszenia, odrywania się od ziemi jest motywem szczególnie istotnym i to w dwojakim znaczeniu – dosłownym (bohaterem filmu jest Philippe Petit, który 7 sierpnia 1974 roku spacerował po linie zawieszonej między wieżami World Trade Center) i metaforycznym (w dokonaniach Petita do głosu dochodzi nieustannie retoryka – albo poetyka – uwznioślającego marzenia).
Profesjonalny marzyciel
Jak scharakteryzować ludzi takich jak Petit? Szczególnie pomocne wydaje się tu określenie wprowadzone przez Wernera Herzoga w „Spotkaniach na krańcach świata” – to „profesjonalni marzyciele”, ludzie, którzy pragną wyskoczyć poza margines mapy, dokonać niemożliwego, dotrzeć tam, gdzie jeszcze nikt przed nimi nie dotarł. Dla bohaterów filmu Herzoga oznaczało to wędrowanie na Antarktydę w celu odkrycia jej największych tajemnic. „Profesjonalne marzycielstwo” Philippe’a Petita jest z kolei równoznaczne ze spacerowaniem po linie zawieszonej w najbardziej niezwykłych miejscach – od katedry Notre Dame w Paryżu po wieże World Trade Center w Nowym Jorku. Dla wszystkich z nich podążanie za marzeniem jest niezwykle bliskie epifanii (niekoniecznie w sensie metafizycznym). Wszyscy oni zmieniają swoje życie w symbol.
W swojej opowieści o światowej sławy linoskoczku James Marsh zgrabnie żongluje różnymi poetykami, co wydaje się jak najbardziej uzasadnione, zważywszy na fakt, że w przytoczonej przez niego opowieści realność i marzenie zdają się nieustannie ze sobą dialogować. Mamy tu na przykład klasyczny motyw „gadających głów” – znajomi, przyjaciele i współpracownicy Petita wspominają, komentują, snują refleksje na temat jego największego wyczynu. Ten podstawowy dla większości współczesnych filmów dokumentalnych zabieg stanowi swego typu „uziemienie” dzieła Marsha – przypomnienie, że „to naprawdę się stało”. Na dokumentalizm tego typu Marsh nakłada kilka poetyk zdecydowanie odmiennych. Inscenizowane fragmenty biografii Petita urzekają zastosowaniem anachronicznej diafragmy i iście cyrkową stylizacją. Z kolei w niektórych partiach opisu przygotowywanego przez ekipę bohatera „skoku” na World Trade Center reżyser posiłkuje się poetyką niemal rodem z filmu szpiegowskiego. Na uwagę zasługują także komentarze samego Petita, który nie ogranicza się bynajmniej do mówienia – wyraziście gestykuluje, biega po pokoju, chowa się za zasłonami, inscenizując na bieżąco wydarzenia, które nieustanne są żywe w jego pamięci. Z kolei sekwencje przedstawiające materiał fotograficzny i filmowy zarejestrowany podczas dokonań linoskoczka, wzbogacone zostają o podniosłą, ewokującą sacrum muzykę Michaela Nymanna (motyw, który mogliśmy wcześniej słyszeć na ścieżce dźwiękowej do filmu „Rozpustnik” Lawrence’a Dunmore’a). Wyczyn Petita, choć zrodzony z marzenia i przypominający momentami chłopięcy wybryk, ma – jak się okazuje – w gruncie rzeczy głębokie, symboliczne znaczenie.
Dwie wieże
Kilkakrotnie w filmie powraca motyw przeznaczenia: Petit mówi, że już w pierwszej chwili, kiedy w magazynie oglądanym w dentystycznej poczekalni zobaczył projekt dwóch wież World Trade Center, wiedział, że powstają one dla niego. To samo powtarzają potem jego towarzysze – zupełnie tak, jakby cały wielki nowojorski kompleks powstał z myślą o tym, by Petit mógł się przespacerować po linie między dwiema wieżami. W sensie symbolicznym było tak w istocie.
Co oznacza niewielka, ledwie widoczna z dołu, ciemna figurka Petita spacerującego po linie rozpiętej między dwiema wieżami? W konfrontacji ze scenami przedstawiającymi żmudne wznoszenie dwóch ciężkich konstrukcji, obrazy prezentujące linoskoczka z łatwością poruszającego się („tańczącego”, jak stwierdzi później jeden z policjantów) na wielkiej wysokości, uderzają swoją lekkością i finezją. Ale to nie wszystko.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że „Człowiek na linie” jest opowieścią o istocie człowieczeństwa. Kiedy Petit doprowadza wreszcie do końca swój szaleńczy plan, staje się jasne, że prawdziwa wielkość ludzkości tkwi nie tyle w możliwości pokonywania kolejnych barier naukowych i technicznych. Monumentalne World Trade Center wydaje się przecież tylko kolejnym wariantem wieży Babel – symbolem materialnej i technicznej potęgi kultury, aż proszącym się o to, by go unicestwić, co wieszczył (jakże słusznie w kontekście wydarzeń 11 września) Jean Baudrillard. Prawdziwa potęga człowieka, zdaje się udowadniać swoją postawą Petit, tkwi w jego umyśle i wyobraźni – w tym umyśle, który powołał World Trade Center do istnienia, i w tej wyobraźni, która potrafiła przekroczyć użytkowe walory budowli i uczynić z niej dzieło sztuki. Kultura zdolna do wyniesienia ponad poziom ziemi ponad sto pięter konstrukcji ze stali, szkła i betonu, jest kulturą wspaniale rozwiniętą. Jeszcze wspanialszą jawi się jednak wtedy, kiedy potrafi wznieść się ponad swoje najśmielsze dokonania, kiedy czyni ze swoich wytworów symbol nie tylko materialnej potęgi, ale i potęgi wyobraźni, sztuki, ducha.
Wbrew temu, czego można byłoby się spodziewać, film Marsha nie jest opowieścią o sprawdzaniu granic ciała. Precyzja i harmonia ruchów Petita wydają się naturalne, jak gdyby wrodzone. Linoskoczek oczywiście przygotowuje się do wykonania zadania, ćwiczy całymi dniami, więcej czasu zdaje się spędzać na linie niż na ziemi. A jednak to nie ciało i jego ograniczenia stanowią dla niego największy problem. Petit wie, że igra z losem, że kusi śmierć. Przytoczony we wstępie sen z nocy poprzedzającej wypad na WTC jest dowodem na to, że linoskoczek żywi również jak najbardziej ludzkie lęki. Mimo to „Człowiek na linie” jest przede wszystkim opowieścią o testowaniu granic ludzkich marzeń.
Na krawędzi
Jak bardzo można się poświęcić misji, której celem jest zrealizowanie szaleńczego marzenia, a której efektem będzie chwila ulotnego piękna? Patrząc po raz pierwszy na gotowe wreszcie wieże WTC, Petit dochodzi do wniosku, że jego zamierzenie jest niemożliwe do zrealizowania. W tym samym jednak momencie przystępuje do walki. Wbrew rozsądkowi, wbrew wszelkiej racjonalności, wbrew utylitaryzmowi, czyli wbrew temu, co – w symbolicznym wymiarze – legło u podstaw wież WTC, Petit konsekwentnie dąży do realizacji swojego celu, nie przeczuwając jeszcze chyba, że będzie to początek końca pewnego etapu w jego życiu – początek końca pewnej przyjaźni, początek końca pewnej miłości, początek końca pewnego marzenia.
Cóż zostaje, kiedy marzenie – wydawałoby się zupełnie nierealistyczne i szaleńcze – spełnia się co do joty? Kolejna biała plama na mapie ludzkich dążeń i zamierzeń zapełniona, kolejna granica pokonana. Petit mówi o nieustannym życiu na krawędzi, jego znajomi – o przeżywaniu każdego dnia tak, jakby był dziełem sztuki. Czy ktokolwiek jednak byłby w stanie znieść takie nieustanne balansowanie na cienkiej linie zawieszonej nad przepaścią? Marsh usuwa poza obszar swoich zainteresowań wiele aspektów, które mogłyby odrzeć jego opowieść z romantyzmu – nie dowiadujemy się na przykład, skąd Petit i jego ekipa czerpali fundusze niezbędne do wielomiesięcznego przygotowywania się do skoku, jak wyglądała ich codzienność w Nowym Jorku, jaką cenę zapłacili za zrealizowanie tego jednego marzenia.
Dla Petita pozostawanie w sferze ekstremum jest najwyraźniej częścią tożsamości, a równocześnie ekwiwalentem jego filozofii życiowej. Nie każdy jednak rodzi się profesjonalnym marzycielem. Wiedzą o tym doskonale przyjaciele Petita, jego była ukochana, jego współpracownicy. Najbardziej zapadające w pamięć kadry z filmu to fotografie przedstawiające Petita wędrującego po linie, która na tle nieba jest niemal niewidoczna – oto chwila piękna, doskonałości, chwila, w której granice umysłu otwierają się na zupełnie nowe horyzonty. Tylko chwila. To wystarczy.
Profesjonalny marzyciel
Jak scharakteryzować ludzi takich jak Petit? Szczególnie pomocne wydaje się tu określenie wprowadzone przez Wernera Herzoga w „Spotkaniach na krańcach świata” – to „profesjonalni marzyciele”, ludzie, którzy pragną wyskoczyć poza margines mapy, dokonać niemożliwego, dotrzeć tam, gdzie jeszcze nikt przed nimi nie dotarł. Dla bohaterów filmu Herzoga oznaczało to wędrowanie na Antarktydę w celu odkrycia jej największych tajemnic. „Profesjonalne marzycielstwo” Philippe’a Petita jest z kolei równoznaczne ze spacerowaniem po linie zawieszonej w najbardziej niezwykłych miejscach – od katedry Notre Dame w Paryżu po wieże World Trade Center w Nowym Jorku. Dla wszystkich z nich podążanie za marzeniem jest niezwykle bliskie epifanii (niekoniecznie w sensie metafizycznym). Wszyscy oni zmieniają swoje życie w symbol.
W swojej opowieści o światowej sławy linoskoczku James Marsh zgrabnie żongluje różnymi poetykami, co wydaje się jak najbardziej uzasadnione, zważywszy na fakt, że w przytoczonej przez niego opowieści realność i marzenie zdają się nieustannie ze sobą dialogować. Mamy tu na przykład klasyczny motyw „gadających głów” – znajomi, przyjaciele i współpracownicy Petita wspominają, komentują, snują refleksje na temat jego największego wyczynu. Ten podstawowy dla większości współczesnych filmów dokumentalnych zabieg stanowi swego typu „uziemienie” dzieła Marsha – przypomnienie, że „to naprawdę się stało”. Na dokumentalizm tego typu Marsh nakłada kilka poetyk zdecydowanie odmiennych. Inscenizowane fragmenty biografii Petita urzekają zastosowaniem anachronicznej diafragmy i iście cyrkową stylizacją. Z kolei w niektórych partiach opisu przygotowywanego przez ekipę bohatera „skoku” na World Trade Center reżyser posiłkuje się poetyką niemal rodem z filmu szpiegowskiego. Na uwagę zasługują także komentarze samego Petita, który nie ogranicza się bynajmniej do mówienia – wyraziście gestykuluje, biega po pokoju, chowa się za zasłonami, inscenizując na bieżąco wydarzenia, które nieustanne są żywe w jego pamięci. Z kolei sekwencje przedstawiające materiał fotograficzny i filmowy zarejestrowany podczas dokonań linoskoczka, wzbogacone zostają o podniosłą, ewokującą sacrum muzykę Michaela Nymanna (motyw, który mogliśmy wcześniej słyszeć na ścieżce dźwiękowej do filmu „Rozpustnik” Lawrence’a Dunmore’a). Wyczyn Petita, choć zrodzony z marzenia i przypominający momentami chłopięcy wybryk, ma – jak się okazuje – w gruncie rzeczy głębokie, symboliczne znaczenie.
Dwie wieże
Kilkakrotnie w filmie powraca motyw przeznaczenia: Petit mówi, że już w pierwszej chwili, kiedy w magazynie oglądanym w dentystycznej poczekalni zobaczył projekt dwóch wież World Trade Center, wiedział, że powstają one dla niego. To samo powtarzają potem jego towarzysze – zupełnie tak, jakby cały wielki nowojorski kompleks powstał z myślą o tym, by Petit mógł się przespacerować po linie między dwiema wieżami. W sensie symbolicznym było tak w istocie.
Co oznacza niewielka, ledwie widoczna z dołu, ciemna figurka Petita spacerującego po linie rozpiętej między dwiema wieżami? W konfrontacji ze scenami przedstawiającymi żmudne wznoszenie dwóch ciężkich konstrukcji, obrazy prezentujące linoskoczka z łatwością poruszającego się („tańczącego”, jak stwierdzi później jeden z policjantów) na wielkiej wysokości, uderzają swoją lekkością i finezją. Ale to nie wszystko.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że „Człowiek na linie” jest opowieścią o istocie człowieczeństwa. Kiedy Petit doprowadza wreszcie do końca swój szaleńczy plan, staje się jasne, że prawdziwa wielkość ludzkości tkwi nie tyle w możliwości pokonywania kolejnych barier naukowych i technicznych. Monumentalne World Trade Center wydaje się przecież tylko kolejnym wariantem wieży Babel – symbolem materialnej i technicznej potęgi kultury, aż proszącym się o to, by go unicestwić, co wieszczył (jakże słusznie w kontekście wydarzeń 11 września) Jean Baudrillard. Prawdziwa potęga człowieka, zdaje się udowadniać swoją postawą Petit, tkwi w jego umyśle i wyobraźni – w tym umyśle, który powołał World Trade Center do istnienia, i w tej wyobraźni, która potrafiła przekroczyć użytkowe walory budowli i uczynić z niej dzieło sztuki. Kultura zdolna do wyniesienia ponad poziom ziemi ponad sto pięter konstrukcji ze stali, szkła i betonu, jest kulturą wspaniale rozwiniętą. Jeszcze wspanialszą jawi się jednak wtedy, kiedy potrafi wznieść się ponad swoje najśmielsze dokonania, kiedy czyni ze swoich wytworów symbol nie tylko materialnej potęgi, ale i potęgi wyobraźni, sztuki, ducha.
Wbrew temu, czego można byłoby się spodziewać, film Marsha nie jest opowieścią o sprawdzaniu granic ciała. Precyzja i harmonia ruchów Petita wydają się naturalne, jak gdyby wrodzone. Linoskoczek oczywiście przygotowuje się do wykonania zadania, ćwiczy całymi dniami, więcej czasu zdaje się spędzać na linie niż na ziemi. A jednak to nie ciało i jego ograniczenia stanowią dla niego największy problem. Petit wie, że igra z losem, że kusi śmierć. Przytoczony we wstępie sen z nocy poprzedzającej wypad na WTC jest dowodem na to, że linoskoczek żywi również jak najbardziej ludzkie lęki. Mimo to „Człowiek na linie” jest przede wszystkim opowieścią o testowaniu granic ludzkich marzeń.
Na krawędzi
Jak bardzo można się poświęcić misji, której celem jest zrealizowanie szaleńczego marzenia, a której efektem będzie chwila ulotnego piękna? Patrząc po raz pierwszy na gotowe wreszcie wieże WTC, Petit dochodzi do wniosku, że jego zamierzenie jest niemożliwe do zrealizowania. W tym samym jednak momencie przystępuje do walki. Wbrew rozsądkowi, wbrew wszelkiej racjonalności, wbrew utylitaryzmowi, czyli wbrew temu, co – w symbolicznym wymiarze – legło u podstaw wież WTC, Petit konsekwentnie dąży do realizacji swojego celu, nie przeczuwając jeszcze chyba, że będzie to początek końca pewnego etapu w jego życiu – początek końca pewnej przyjaźni, początek końca pewnej miłości, początek końca pewnego marzenia.
Cóż zostaje, kiedy marzenie – wydawałoby się zupełnie nierealistyczne i szaleńcze – spełnia się co do joty? Kolejna biała plama na mapie ludzkich dążeń i zamierzeń zapełniona, kolejna granica pokonana. Petit mówi o nieustannym życiu na krawędzi, jego znajomi – o przeżywaniu każdego dnia tak, jakby był dziełem sztuki. Czy ktokolwiek jednak byłby w stanie znieść takie nieustanne balansowanie na cienkiej linie zawieszonej nad przepaścią? Marsh usuwa poza obszar swoich zainteresowań wiele aspektów, które mogłyby odrzeć jego opowieść z romantyzmu – nie dowiadujemy się na przykład, skąd Petit i jego ekipa czerpali fundusze niezbędne do wielomiesięcznego przygotowywania się do skoku, jak wyglądała ich codzienność w Nowym Jorku, jaką cenę zapłacili za zrealizowanie tego jednego marzenia.
Dla Petita pozostawanie w sferze ekstremum jest najwyraźniej częścią tożsamości, a równocześnie ekwiwalentem jego filozofii życiowej. Nie każdy jednak rodzi się profesjonalnym marzycielem. Wiedzą o tym doskonale przyjaciele Petita, jego była ukochana, jego współpracownicy. Najbardziej zapadające w pamięć kadry z filmu to fotografie przedstawiające Petita wędrującego po linie, która na tle nieba jest niemal niewidoczna – oto chwila piękna, doskonałości, chwila, w której granice umysłu otwierają się na zupełnie nowe horyzonty. Tylko chwila. To wystarczy.
„Człowiek na linie” („Man on Wire”). Reż.: James Marsh. Zdjęcia: Igor Martinović. Gatunek: dokumentalny. USA / Wielka Brytania 2008, 94 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |