ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (133) / 2009

Krystian Wojcieszuk,

TWIERDZA NA PIASKU

A A A
Don’t fuck with the Jews! Steve (Daniel Craig) w „Monachium” S. Spielberga (…) za Szarona walczmy dumnie, aż wrócimy z wojska w trumnie. - napis na ścianie bazy Beaufort
To zdjęcia modlących się pod Ścianą Płaczu religijnych Żydów, obok ujęć uzbrojonych po zęby żołnierzy Cahalu, stanowią najbardziej charakterystyczny element medialnej „widokówki z Jerozolimy”. Owe obrazki pozwalają nam zbyt łatwo zapomnieć o tym, że jesteśmy przecież w kraju praworządnym, świeckim i demokratycznym, a nie w jakiejś pożałowania godnej, sterowanej przez religię satrapii. Izrael to państwo militarnie, gospodarczo oraz kulturowo zdominowane przez (niewyłącznych) spadkobierców europejskiej diaspory. Pytanie brzmi: czy potrafimy o tej ziemi myśleć dzisiaj z sentymentem? Czy można na przykład ujrzeć w tym kraju swoiste „przedmurze” jakoś dziwnie nam znajomej cywilizacji, w której homoseksualistom niekoniecznie grozi stryczek, a kobiety nie są zmuszane do noszenia worków na głowie?

Wydana niedawno w języku polskim „Twierdza Beaufort” Rona Leshema to – mówiąc w skrócie – więcej niż przyzwoicie napisana, zadziwiająco przystępna oraz intrygująca książka. Po prozie wojennej, którą można nazwać współczesną w każdym sensie, nie sposób się było tego spodziewać. Ponieważ jednak wojna w przypadku akcji powieści Leshema oznacza przede wszystkim defensywę, a pierwsze działa zdążyliśmy już wytoczyć, skupmy się teraz na refutacji. Warto w tym momencie zajrzeć do „Miejsca pod słońcem” Konstantego Geberta (Prószyński i S-ka, Warszawa 2008), która to pozycja stanowi wznowienie „Wojny czterdziestoletniej” (Świat Książki, Warszawa 2004). Wznowienie jak najbardziej uzasadnione, gdyż sytuacja – jak wiemy z mediów – jest ciągle dynamiczna.

Gebert (vel Dawid Warszawski) w sposób pasjonujący, a momentami też uczestniczący, opowiada o niekończących się konsekwencjach wynikających z pojawienia się na Bliskim Wschodzie Judenstaatu, zawsze bezpośrednio związanych z walką o bezpieczną egzystencję państwotwórczego narodu, który znalazł „ziemię bezludną”. W moim przekonaniu znany publicysta „Gazety Wyborczej” nie grzeszy bynajmniej nadmiarem stronniczości, dlatego też spokojnie możemy potraktować „Miejsce na ziemi” (a w szczególności jego rozdziały od 16. do 20.) jako swoisty politologiczno-socjologiczny background dla „Twierdzy Beaufort”. Najistotniejsze dla historycznej fabuły omawianej tu książki wydarzenia mieszczą się mniej więcej w przedziale czasowym od izraelskiego „pokoju po wsze czasy” z Egiptem i początku pierwszej wojny libańskiej (1982), aż po rok 2000, w którym odbyły się ostatnie izraelsko-palestyńskie rozmowy pokojowe w Camp David i zaczęła druga intifada (tzw. intifada Al-Aksa). Powieść Rona Leshema natomiast, której oryginalny, hebrajski tytuł oznacza „Jeśli istnieje raj” największe triumfy święciła w ojczyźnie pisarza w latach 2005 i 2006.

Sięgnijmy zatem od razu do traumatycznego jądra problemu. Gebert pisze we „Wstępie” swojej książki: „(…) rację mają upatrujący przyczyny [bliskowschodniego – przyp. K.W.] konfliktu w samym istnieniu Izraela, bo gdyby państwo żydowskie nie powstało, nie doszłoby do wojen, które następnie toczyło. Chciałbym jedynie, by zastanowili się nad nieuchronnie wypływającym z tego wnioskiem – i nad tym, czy by się zgodzili odnieść taki wniosek do ich własnego państwa”. Za dużo retoryki i styl zbyt kwiecisty? Być może, ale w tym momencie przychodzi nam do głowy telewizyjna wypowiedź doskonale w Polsce znanego izraelskiego polityka Szewacha Weissa, który na sugestię, że położenie geograficzne Izraela jest konfliktogenne, odparował: „No cóż, w Europie już byliśmy!”. Trudno więc zaprzeczyć, że Cahal, czyli siły zbrojne bez opcji kapitulacji, to temat powieściowy nie do pogardzenia.

Liraz Liberti, nazywany przez resztę żołnierzy „Erezem” (ponieważ – jak ujął to dowódca jednostki szkoleniowej – „Liraz to imię dla jakiejś cipy”), od początku do końca swojej opowieści zaznajamiał nas będzie z realiami bazy wojskowej przy Beauforcie. Zaczyna naturalnie od krótkiej autocharakterystyki. Mimo iż jest dwudziestojednolatkiem, któremu nadal ciężko chyba odróżnić odwagę od młodzieńczej brawury, obarczony został przez armię dużą odpowiedzialnością. Tak rozpoczyna on swoją osobistą narrację: „Czy kiedykolwiek istniało coś, czego pragnąłem bardziej od poprowadzenia sam, jako dowódca, drużyny żołnierzy frontowych na szczyt Beaufortu? Możesz być pewien, że nie. Jednak kiedy wróciłem z kursu oficerskiego, odkryłem, że nikt nie ma zamiaru spełnić mojego marzenia”.

Znajdujemy się w południowym Libanie, na wzgórzach okupowanym przez Cahal bynajmniej nie ze względu na malownicze ruiny prawdopodobnie ponad tysiącletniego zamku, ale ponieważ ktoś uznał to za strategicznie konieczne dla obrony północnej granicy Izraela. Ważniejszy natomiast jest fakt, że ów doskonały punkt obserwacyjny (służący też do odpierania ataków „brudasów”, terrorystów, a więc głównie Hezbollahu, którego istnienie czyni z Libanu państewko zdecydowanie „sezonowe”) trafił się Izraelowi właściwie przypadkiem, podczas działań wojennych w 1982 roku. Na takim geopolitycznym tle w powieści Leshema zarysowany zostaje konflikt młodych ze starymi. Tych ostatnich reprezentuje niejaki Furman, oficer nadzorujący w Beauforcie realizację decyzji Sztabu Generalnego. Oto do jakiej wymiany zdań dochodzi między Erezem Libertim a Furmanem: „Jestem w stanie przywrócić dzieciakom odwagę, dążyć do starcia, wysyłać do kraju terrorystów w czarnych workach, jak za dawnych wspaniałych dni. (…) – Kombinujesz zupełnie nie w tę stronę (…) Nikt nie chce od ciebie terrorystów, likwidacji ani starć. Masz jedno zadanie: przyjechałeś z trzynastoma żołnierzami i chcę, żebyś wyjechał z trzynastoma żołnierzami, bez zadraśnięcia, to wszystko”. Czy ten dialog jest w ogóle prawdopodobny? Oczywiście, ponieważ cała sytuacja ma miejsce w 1999 roku, a więc niedługo przed tym, jak z rąk Beniamina Netanjahu (który dzisiaj ponownie objął tekę premiera) ster rządów Izraela przejmie lewicowy, pokojowo nastawiony Ehud Barak i ten – jak się później okazało, chwilowy – zwrot polityczny wpłynie również na „wybuchową” puentę naszej powieści.

Drużyna, którą dowodzi główny bohater, owe dziewiętnastoletnie „dzieciaki”, jak je Erez nazywa, stanowią zbieraninę równie pocieszną, różnorodną i wiecznie niewyspaną, co ekipa z „Na Zachodzie bez zmian” – tyle że pozbawieni są „matczynej” opieki kogoś w rodzaju Stanisława Kaczyńskiego. Młodzi Izraelczycy pozostawieni są sami sobie w klaustrofobicznej bazie zwanej przez nich „łodzią podwodną” i nie uprzyjemnia tego fakt, że wdzięczni kibucnicy dostarczają im najwyższej jakości produktów spożywczych. Chociaż „Twierdza Beaufort” niewolna jest od komizmu, przejawiającego się głównie w żołnierskim żargonie (czasami jednak niebezpiecznie blisko jest książce Leshema do werystyczno-wymiotnych fragmentów „Murów Hebronu” Andrzeja Stasiuka), to pesymistyczny klimat powieści, pochodzący z nieuchronnej, czasami wręcz kasandrycznie oczekiwanej śmierci frontowej, do końca jest dominujący. Formalną klamrę książki stanowią rozdziały wiążące się z żołnierską grą zwaną „On już nie”, która funkcjonuje jako świecki rytuał pożegnania zmarłego przyjaciela („Jonatan już się nie dowie, co to za uczucie wynająć ze swoją dziewczyną mieszkanie”). Przez taki układ powieści robi ona, przynajmniej z początku, wrażenie nieco sentymentalnej i nieautentycznej. Z czasem jednak, gdy kolejni przyjaciele Ereza (Zitlaui, Oshri) będą ginąć lub zostaną fatalnie okaleczeni, infantylny nieco rytuał nabierać będzie ciężaru.

Na kartach książki pojawia się też w pewnym momencie postać szczególna. Jest to – bardzo wyeksponowany w nominowanej do Oscara ekranizacji Josepha Cedara – saper nazwiskiem Ziw Farran. Zanim dokona się jego los, Erez przyłapie go na gorącym uczynku noszenia koszulki pacyfistycznej organizacji Cztery Matki, głoszącej hasło „Opuścić Liban w pokoju”. Po śmierci Ziwa atmosfera książki stanie się ciężka od wyzbytego złudzeń, mądrego pacyfizmu w stylu Ericha Marii Remarque’a. Nie będzie tak niestety do końca – taka jest bezduszna logika bliskowschodniego konfliktu. Po tym, jak wojska izraelskie (jak się okazało m. in. w 2007 roku – niepotrzebnie) wycofają się z Libanu, zostawiając za sobą ruiny tytułowego zamku, Erez, jako doświadczony żołnierz, potrzebny będzie w Gazie. Z remarque’owskiego pacyfizmu nic już wtedy nie zostanie. Pozostanie za to fundamentalna potrzeba samoobrony „wolnego ludu w jego własnej ziemi”. Jak zwróci się na końcu – w jednym ze swoich „niewysłanych” listów – do swojej ukochanej Lilach główny bohater: „Z wielkim bólem, z ręką na sercu, muszę zdradzić Ci moje myśli, a są one najbardziej niepopularne z możliwych: jeśli tymczasem nie zapanuje pokój, to będę chciał, żeby także moje dziecko przeszło to, co ja przeszedłem, te wyzwania, ból i strach”. Ponieważ słowa te czytamy na czterechsetnej stronie powieści, potrafimy znaleźć już dla nich wystarczające uzasadnienie.

„Twierdzę Beaufort” napisał dziennikarz wojenny i była ona w pewnym sensie efektem pracy zbiorowej, co tłumaczy izraelską popularność powieści Leshema oraz pośrednio w niej głoszonych poglądów. Parafrazując klasyka, można powiedzieć, iż Żydom obecnie nie zależy na procesie pokojowym za wszelką cenę. Zresztą, jak napisał w swoim nieprawomyślnym wierszu Jacek Podsiadło: „pokoju nie robi się strojeniem min”. Prawda jest taka, że ciężko przemówieniami osiągnąć cokolwiek i może dlatego podczas ostatnich wydarzeń w Teheranie młodzi Irańczycy nie siedzieli w domach, czekając na Godota. Pozostaje jednak problem wojennego wypalenia kolejnych pokoleń Żydów i narastającej frustracji młodych Palestyńczyków. Powstaje sytuacja, której z pewnością nie da się wyleczyć czymś tak zbrodniczym i absolutnie gówniarskim, jak terroryzm. Ciężko też znaleźć ucieczkę w judaizmie i, w pewnym sensie paralelnej do niego, męskiej solidarności młodych Żydów, dla których służba wojskowa jest doświadczeniem pokoleniowym. „Twierdza Beaufort” stawia te wszystkie problemy w inteligentny sposób, a „w pakiecie” z kameralnym, bardzo dobrze sfotografowanym filmem nabiera – nawet dla „niezaangażowanych” odbiorców – nieodpartej siły wyrazu.
Ron Leshem, „Twierdza Beaufort”. Przeł. Agnieszka Kopycińska. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2009[seria: Don Kichot i Sancho Pansa].