
WIERSZE
A
A
A
Trzydzieste
Czasem zwykły płacz zanosi cię przypadkiem
na drugą stronę lustra, które samoczynnie
tłucze się za twoimi plecami i kompromituje
twój niewydarzony cień. Czekasz chwilę
w ciemności aż błyśnie zapałka i ktoś cię
poruszy, pchnie w głąb korytarza, mówiąc,
że tak trzeba. Jednak nad ranem nic już nie
pamiętasz. Kubek po kawie przywraca ci
wspomnienie minionego dnia, napływające
wiadomości o mrozie skuwającym jeziora,
przynęty uwięzione pod lodem, nabrzmiałe
słońce, które dynda w oknie, imitując sznur.
Pozwól tylko w świetle chwytać się za rękę.
Nie bądź jak ruch echa po warkoczu wody.
Szesnaste
Spieszmy się witać przyjaciół, tak rzadko
przychodzą. Zostanie po nich kilkanaście
odłamków błota, które odpadnie od butów
podczas przemarszu przez rozległe hole,
w trakcie zwiedzania bawialni lub toalet.
Zostanie garść rekordów, wprowadzanych
masowo we wnętrza naszych komórek,
w zamierzchłą pamięć i przestrzenie ciał.
A potem najważniejsze za życia ustanie.
Zaopatrzeni w dawkę humoru zamkniemy
drzwi za tym, który jako ostatni odszuka
nakrycie. Wypadnie kolejno gasić światła,
zmywać i kłaść się do łóżek, dotykać pilota.
Echa kroków na klatce jak bicie chorągwi.
Dziewiąte
Jesteś czułość filmu i przestronna klatka,
zdolna pomieścić największe lenistwo
perspektyw, dalekie i rozwiązłe horyzonty,
kontynenty pól, cięcia miedz, przedmioty
splądrowane przez porywiste monsuny,
stoczone przez rdzę, tracące krawędzie
pod wiatami. Jesteś czułość, przestronna
osnowa, krucha ścianka, ciało, zdolne objąć
bogaty katalog póz. Właśnie się naświetlasz.
Światło przysiada ci na włosach jak czapka
kurzu. Pstryk, pstryk. Strzelam z palców
i pojawiasz się jako struga, antyczny zarys.
Powiększalnik uwalnia nawałnicę piegów.
Tak mozolnie wychodzisz z chemii na świat.
Trzydzieste siódme
Już nie z dnia na dzień, ale jakby z godziny
na godzinę, nasze łóżko staje się coraz
lżejsze, piętrowe albo bardziej pojemne.
Materac już niemal przylgnął do sufitu
i wprowadza sprężyny sąsiadowi w dywan,
przestronne meble, wyciszoną elektronikę.
W ogóle całe mnóstwo miłości i pierza.
Na podłodze w łazience, kuchni, a nawet
w przedpokoju. Coraz częściej zaczynam
odnosić wrażenie, że mamy konta pełne
obcej waluty, że cenią nas za tę naiwność
wszyscy znajomi i nieznajomi. Że możemy
spędzać weekendy robiąc zakupy, jedząc.
Że płacę za domek z biurkiem, a ty gotujesz.
Czasem zwykły płacz zanosi cię przypadkiem
na drugą stronę lustra, które samoczynnie
tłucze się za twoimi plecami i kompromituje
twój niewydarzony cień. Czekasz chwilę
w ciemności aż błyśnie zapałka i ktoś cię
poruszy, pchnie w głąb korytarza, mówiąc,
że tak trzeba. Jednak nad ranem nic już nie
pamiętasz. Kubek po kawie przywraca ci
wspomnienie minionego dnia, napływające
wiadomości o mrozie skuwającym jeziora,
przynęty uwięzione pod lodem, nabrzmiałe
słońce, które dynda w oknie, imitując sznur.
Pozwól tylko w świetle chwytać się za rękę.
Nie bądź jak ruch echa po warkoczu wody.
Szesnaste
Spieszmy się witać przyjaciół, tak rzadko
przychodzą. Zostanie po nich kilkanaście
odłamków błota, które odpadnie od butów
podczas przemarszu przez rozległe hole,
w trakcie zwiedzania bawialni lub toalet.
Zostanie garść rekordów, wprowadzanych
masowo we wnętrza naszych komórek,
w zamierzchłą pamięć i przestrzenie ciał.
A potem najważniejsze za życia ustanie.
Zaopatrzeni w dawkę humoru zamkniemy
drzwi za tym, który jako ostatni odszuka
nakrycie. Wypadnie kolejno gasić światła,
zmywać i kłaść się do łóżek, dotykać pilota.
Echa kroków na klatce jak bicie chorągwi.
Dziewiąte
Jesteś czułość filmu i przestronna klatka,
zdolna pomieścić największe lenistwo
perspektyw, dalekie i rozwiązłe horyzonty,
kontynenty pól, cięcia miedz, przedmioty
splądrowane przez porywiste monsuny,
stoczone przez rdzę, tracące krawędzie
pod wiatami. Jesteś czułość, przestronna
osnowa, krucha ścianka, ciało, zdolne objąć
bogaty katalog póz. Właśnie się naświetlasz.
Światło przysiada ci na włosach jak czapka
kurzu. Pstryk, pstryk. Strzelam z palców
i pojawiasz się jako struga, antyczny zarys.
Powiększalnik uwalnia nawałnicę piegów.
Tak mozolnie wychodzisz z chemii na świat.
Trzydzieste siódme
Już nie z dnia na dzień, ale jakby z godziny
na godzinę, nasze łóżko staje się coraz
lżejsze, piętrowe albo bardziej pojemne.
Materac już niemal przylgnął do sufitu
i wprowadza sprężyny sąsiadowi w dywan,
przestronne meble, wyciszoną elektronikę.
W ogóle całe mnóstwo miłości i pierza.
Na podłodze w łazience, kuchni, a nawet
w przedpokoju. Coraz częściej zaczynam
odnosić wrażenie, że mamy konta pełne
obcej waluty, że cenią nas za tę naiwność
wszyscy znajomi i nieznajomi. Że możemy
spędzać weekendy robiąc zakupy, jedząc.
Że płacę za domek z biurkiem, a ty gotujesz.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |