APETYT NA INNY KATOLICYZM
A
A
A
Felieton
Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu i wam bracia i siostry czytelnicy, że nie było mi jeszcze dane przeczytać „Instalacji Idziego” Jerzego Sosnowskiego. Spowiadam się i dlatego tym bardziej – zgodnie z coraz powszechniejszą tendencją – mogę się o niej powymądrzać bezkarnie. Tak pewnie będzie w niejednym przypadku z recepcją książki.
A co mi daje to prawo do mędrkowania w butach egzegety? Ano temat, w którym większość obywateli „tego” kraju ma się za ekspertów równych Tischnerowi. Dowiaduję się bowiem z enuncjacji wydawniczo-prasowych, że nowa powieść Sosnowskiego w swej wielowątkowości sygnalizuje dość wyraźne duchowe dylematy współczesnych katolików. Cha! – Bóg, katolicyzm, współczesna Polska. Nic więcej nie muszę wiedzieć, wszak katolicyzm, jak każdy Polak, wyssałem z mlekiem matki i mam prawo, wręcz obowiązek, wtrącić swoje trzy grosze! Duchowość owieczek idących za powiewającą sutanną jest racją stanu pod tą szerokością geograficzną. Gdy wsłuchuję się w medialne doniesienia z Wiejskiej, czasami odnoszę wrażenie, że mylił się Norwid. Nie ojczyzna, lecz katolicyzm to „wielki, zbiorowy obowiązek”. Kilka setek poselskich dusz walczy o zbawienie dusz swych wyborców i dzieje tej walki zapisuje w ustawach o sile „Apokalipsy według świętego Jana”, a ten i ów polityk ma tak srogi wyraz twarzy, że Archanioł musi pękać z zazdrości, że nie powołano go do istnienia z ludzkiego łona, że jego miecz nie wykuwał się w płomiennych mowach potomków Rejtana.
Jeśli moja ignorancja przyprawia autorowi gębę, a z dużą dozą prawdopodobieństwa tak właśnie się dzieje – trudno, mea culpa, przepraszam. Nie szkoda róż, gdy płoną lasy; gdzie drwa rąbią, wióry lecą – dał nam przykład Torquemada, jak zwyciężać mamy. A religia i religijność w czasie ponowoczesnym to mimo wszystko problemy palące i godne walczącej siekiery. Autor, z gębą lub bez, może jednak wyciągnąć z tego korzyść: oto z jakim nastawieniem, z jakim bagażem stereotypów, nadziei i wątpliwości przychodzi do książki czytelnik, jak będzie starał się jej „użyć”.
Sam fakt pojawienia się „Instalacja Idziego” intryguje. Jeśli bowiem naprawdę odsyła do powieści katolickiej, czy mówiąc delikatniej, bardziej okrężnie – do powieści idei, uświadamia przepaść, która rozrosła się między dwudziestowieczną tradycją a dzisiejszą rzeczywistością w jej literackiej i społecznej odmianie. Owszem, majaczą gdzieś pod powiekami obrazy z powieści Mauriaca, Bernanosa. Nieodmiennie pojawia się Chesterton, Marshall, a z polskich autorów: Malewska, Gołubiew czy Andrzejewski z „Ładem serca”, ale człowiekowi towarzyszy poczucie, że wskrzesza na erudycyjne potrzeby jakiś obumarły świat archaicznych tematów, że wraz z Jelinek, Bernhardem, Houellebecqiem przekroczył antymetafizyczny Rubikon. Nawet wydane dwa lata temu „Adieu” Grzegorczyka wydaje się czymś w stylu retro. Postarzał się nam temat Boga, zmienił w znaczoną i zgraną do cna kartę. To dość charakterystyczne, że po roku 1989 problem Boga i katolicyzmu pojawiał się dość oszczędnie, zazwyczaj w mocno kontestacyjnej formie, wyłączając oczywiście twórców budujących prawicowo-konserwatywną arkę, która nie ludzi, nie zwierzęta, drzewa, ptactwo, lecz narodowy ołtarz uchroni przed potopem liberalizmu i hedonizmu. Ów problem zaczął pojawiać się częściej w poezji, sygnowany chociażby frazą Wencla czy Dąbrowskiego i trzeba przyznać, że Bogu było bardziej do twarzy z poezją niż z prozą.
Jak wspomniałem, jestem dopiero przed lekturą powieści, więc może zamiast zakładać cokolwiek a priori, powinienem po prostu zasiąść do czytania, ale intencjonalnie już teraz rodzą się we mnie refleksje względem „Instalacji…”. Nie sposób wyobrazić sobie, żeby autor „Wielościanu” dosiadł jakąś parafialną szkapę, by rzucić się z bogoojczyźnianą szarżą na czołgi ponowoczesności. Trudno też założyć, że zamknął się w klatce neurotycznej, implozyjnie zorientowanej konfesji. A przecież tylko te dwa rodzaje wiary są zapisywane na kartach dzisiejszej kultury. Religijność uległa albo zrytualizowaniu do granic pomnikowej nieczułości, została sfunkcjonalizowana w systemie władzy i dominacji, albo też wepchnięto ją w prywatną, niemą sferę jednostkowych doświadczeń, gdzie trudno orzec, co jest psychoterapią, a co szczerym pragnieniem sacrum. Zamiast poszerzać granice duchowych i intelektualnych wyzwań, religia zajęła się okopywaniem na z góry upatrzonych pozycjach – często mocno zradykalizowanych, dogmatycznych i ślepych na dynamikę rzeczywistości, na jej złożoność, nieoczywistość. Tak czy siak w obydwu przypadkach nie wnosiła i nie wnosi nic dla problematyzowania wspólnoty i jej rozwoju. Religijność, a szczególnie jego katolicka emanacja, okazała się w pewnym momencie idealnym chłopcem do bicia – najgrubszym i najbrzydszym w klasie, wykpiwanym przez lewicowych urwisów.
Sosnowski miał pewnie twardy orzech do zgryzienia. Trzeba bowiem mieć wiele samozaparcia, trzeba chyba nieraz zaciskać zęby, by jako człowiek wierzący i poszukujący godzić się na religijne chreczkosiejstwo, które panoszy się wokół lub też z cierpliwością godną Hioba wysłuchiwać modnej i często bezwzględnie zasadnej krytyki form religijności panujących nad Wisłą. Bo coś się porobiło niedobrego, że zamiast o Ewangelii, mówimy o charakterystycznej odmianie beretów i toruńskim państwie w państwie; zamiast chrześcijańskiego uniwersalizmu, wybieramy partykularyzm polskiej wersji katolicyzmu w jego narodowych i broczących wciąż krwią szatach.
Mimo że przychodzę do literatury z innej bajki, chciałbym dzielić z pisarzem wspólne przeświadczenie, że rugowanie z kultury sfery sacrum równe jest jej kastracji. Że problem Boga trzeba wciąż, na nowo, podejmować, urefleksyjniać i chwytać jak byka za rogi. Nie z perspektywy instytucji, nie z wysokości cokołów, mównic i ambon, lecz przez pryzmat pojedynczego losu człowieka – katolika, agnostyka, ateisty. Dzięki temu uda się zachować coś, co nazwałbym eschatologiczną wrażliwością – a ta nie ma, moim zdaniem, jednoznacznej barwy światopoglądowej, która wyklucza istnienie innych barw. Traktuję więc pojawienie się „Instalację Idziego” z nadzieją. Chciałbym w niej zobaczyć powieściową próbę wyrwania religii z łapsk polityków, demagogów i szemranych kaznodziejów, pragnąłbym dostrzec ponowienie dawno zarzuconej myśli o sacrum. Przecież, jeśli ktoś już zapomniał, od tego jest między innymi literatura piękna.
Literatura piękna to wielbłąd, który musi udowadniać, że nie jest wielbłądem i właśnie dlatego potrafi pokazać, jak się przechodzi przez ucho igielne.
A co mi daje to prawo do mędrkowania w butach egzegety? Ano temat, w którym większość obywateli „tego” kraju ma się za ekspertów równych Tischnerowi. Dowiaduję się bowiem z enuncjacji wydawniczo-prasowych, że nowa powieść Sosnowskiego w swej wielowątkowości sygnalizuje dość wyraźne duchowe dylematy współczesnych katolików. Cha! – Bóg, katolicyzm, współczesna Polska. Nic więcej nie muszę wiedzieć, wszak katolicyzm, jak każdy Polak, wyssałem z mlekiem matki i mam prawo, wręcz obowiązek, wtrącić swoje trzy grosze! Duchowość owieczek idących za powiewającą sutanną jest racją stanu pod tą szerokością geograficzną. Gdy wsłuchuję się w medialne doniesienia z Wiejskiej, czasami odnoszę wrażenie, że mylił się Norwid. Nie ojczyzna, lecz katolicyzm to „wielki, zbiorowy obowiązek”. Kilka setek poselskich dusz walczy o zbawienie dusz swych wyborców i dzieje tej walki zapisuje w ustawach o sile „Apokalipsy według świętego Jana”, a ten i ów polityk ma tak srogi wyraz twarzy, że Archanioł musi pękać z zazdrości, że nie powołano go do istnienia z ludzkiego łona, że jego miecz nie wykuwał się w płomiennych mowach potomków Rejtana.
Jeśli moja ignorancja przyprawia autorowi gębę, a z dużą dozą prawdopodobieństwa tak właśnie się dzieje – trudno, mea culpa, przepraszam. Nie szkoda róż, gdy płoną lasy; gdzie drwa rąbią, wióry lecą – dał nam przykład Torquemada, jak zwyciężać mamy. A religia i religijność w czasie ponowoczesnym to mimo wszystko problemy palące i godne walczącej siekiery. Autor, z gębą lub bez, może jednak wyciągnąć z tego korzyść: oto z jakim nastawieniem, z jakim bagażem stereotypów, nadziei i wątpliwości przychodzi do książki czytelnik, jak będzie starał się jej „użyć”.
Sam fakt pojawienia się „Instalacja Idziego” intryguje. Jeśli bowiem naprawdę odsyła do powieści katolickiej, czy mówiąc delikatniej, bardziej okrężnie – do powieści idei, uświadamia przepaść, która rozrosła się między dwudziestowieczną tradycją a dzisiejszą rzeczywistością w jej literackiej i społecznej odmianie. Owszem, majaczą gdzieś pod powiekami obrazy z powieści Mauriaca, Bernanosa. Nieodmiennie pojawia się Chesterton, Marshall, a z polskich autorów: Malewska, Gołubiew czy Andrzejewski z „Ładem serca”, ale człowiekowi towarzyszy poczucie, że wskrzesza na erudycyjne potrzeby jakiś obumarły świat archaicznych tematów, że wraz z Jelinek, Bernhardem, Houellebecqiem przekroczył antymetafizyczny Rubikon. Nawet wydane dwa lata temu „Adieu” Grzegorczyka wydaje się czymś w stylu retro. Postarzał się nam temat Boga, zmienił w znaczoną i zgraną do cna kartę. To dość charakterystyczne, że po roku 1989 problem Boga i katolicyzmu pojawiał się dość oszczędnie, zazwyczaj w mocno kontestacyjnej formie, wyłączając oczywiście twórców budujących prawicowo-konserwatywną arkę, która nie ludzi, nie zwierzęta, drzewa, ptactwo, lecz narodowy ołtarz uchroni przed potopem liberalizmu i hedonizmu. Ów problem zaczął pojawiać się częściej w poezji, sygnowany chociażby frazą Wencla czy Dąbrowskiego i trzeba przyznać, że Bogu było bardziej do twarzy z poezją niż z prozą.
Jak wspomniałem, jestem dopiero przed lekturą powieści, więc może zamiast zakładać cokolwiek a priori, powinienem po prostu zasiąść do czytania, ale intencjonalnie już teraz rodzą się we mnie refleksje względem „Instalacji…”. Nie sposób wyobrazić sobie, żeby autor „Wielościanu” dosiadł jakąś parafialną szkapę, by rzucić się z bogoojczyźnianą szarżą na czołgi ponowoczesności. Trudno też założyć, że zamknął się w klatce neurotycznej, implozyjnie zorientowanej konfesji. A przecież tylko te dwa rodzaje wiary są zapisywane na kartach dzisiejszej kultury. Religijność uległa albo zrytualizowaniu do granic pomnikowej nieczułości, została sfunkcjonalizowana w systemie władzy i dominacji, albo też wepchnięto ją w prywatną, niemą sferę jednostkowych doświadczeń, gdzie trudno orzec, co jest psychoterapią, a co szczerym pragnieniem sacrum. Zamiast poszerzać granice duchowych i intelektualnych wyzwań, religia zajęła się okopywaniem na z góry upatrzonych pozycjach – często mocno zradykalizowanych, dogmatycznych i ślepych na dynamikę rzeczywistości, na jej złożoność, nieoczywistość. Tak czy siak w obydwu przypadkach nie wnosiła i nie wnosi nic dla problematyzowania wspólnoty i jej rozwoju. Religijność, a szczególnie jego katolicka emanacja, okazała się w pewnym momencie idealnym chłopcem do bicia – najgrubszym i najbrzydszym w klasie, wykpiwanym przez lewicowych urwisów.
Sosnowski miał pewnie twardy orzech do zgryzienia. Trzeba bowiem mieć wiele samozaparcia, trzeba chyba nieraz zaciskać zęby, by jako człowiek wierzący i poszukujący godzić się na religijne chreczkosiejstwo, które panoszy się wokół lub też z cierpliwością godną Hioba wysłuchiwać modnej i często bezwzględnie zasadnej krytyki form religijności panujących nad Wisłą. Bo coś się porobiło niedobrego, że zamiast o Ewangelii, mówimy o charakterystycznej odmianie beretów i toruńskim państwie w państwie; zamiast chrześcijańskiego uniwersalizmu, wybieramy partykularyzm polskiej wersji katolicyzmu w jego narodowych i broczących wciąż krwią szatach.
Mimo że przychodzę do literatury z innej bajki, chciałbym dzielić z pisarzem wspólne przeświadczenie, że rugowanie z kultury sfery sacrum równe jest jej kastracji. Że problem Boga trzeba wciąż, na nowo, podejmować, urefleksyjniać i chwytać jak byka za rogi. Nie z perspektywy instytucji, nie z wysokości cokołów, mównic i ambon, lecz przez pryzmat pojedynczego losu człowieka – katolika, agnostyka, ateisty. Dzięki temu uda się zachować coś, co nazwałbym eschatologiczną wrażliwością – a ta nie ma, moim zdaniem, jednoznacznej barwy światopoglądowej, która wyklucza istnienie innych barw. Traktuję więc pojawienie się „Instalację Idziego” z nadzieją. Chciałbym w niej zobaczyć powieściową próbę wyrwania religii z łapsk polityków, demagogów i szemranych kaznodziejów, pragnąłbym dostrzec ponowienie dawno zarzuconej myśli o sacrum. Przecież, jeśli ktoś już zapomniał, od tego jest między innymi literatura piękna.
Literatura piękna to wielbłąd, który musi udowadniać, że nie jest wielbłądem i właśnie dlatego potrafi pokazać, jak się przechodzi przez ucho igielne.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |