ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (143) / 2009

Julia Liszewska,

KRÓTKO…

A A A
Blue blues

„Kompozycja w błękicie” to sztuka, którą Ingmar Villqist napisał i wyreżyserował specjalnie dla Teatru na Woli. Wszystko w spektaklu, począwszy od scenografii (łóżko, krzesła, kredensik, stół, ściana) pociągnięte jest intensywnym błękitem. Jest to jakiś pomysł, miało to chyba zapewnić nastrój smutku (z angielskiego „blues”). Jeśli chodzi o temat to, co typowe dla Villqista, jest trudny, relacje między postaciami są niejednoznaczne, pokomplikowane, trudne do ocenienia. W tym akurat dramacie autor porusza problem psychicznego uzależnienia córki od despotycznej, schorowanej matki. Sprawa zaczyna się komplikować, gdy w związek matki z córką wkracza ktoś trzeci – jak łatwo się domyślić – mężczyzna. Choć tekst sztuki jest miałki i całość tchnie patosem, aktorzy próbowali jakoś wybronić grane przez siebie postaci. Troński grając głównie twarzą, starał się wcielić w rolę lekko opóźnionego psychicznie narzeczonego Alke (Ewa Lulka), którą na scenie targały prawdziwe wichry namiętności. Nie wiadomo, dlaczego zabiegi te owocowały chichotami na widowni. To trudna sprawa, bohaterka próbuje popełnić samobójstwo a publiczność chichocze? Ewa Szykulska jako matka (mimo, że reżyser kazał założyć jej na głowę kuriozalnie potarganą perukę i powłóczyć nogami pchając przez sobą krzesło) wyszła z roli obronną ręką. Dawno nie widziałam jej na scenie w tak dobrej formie (w ogóle dawno nie widziałam jej na scenie tylko w serialach TV, ale mniejsza o to). Tu trzymała przedstawienie w pionie, a tekst w ryzach.

Ingmar Villqist „Kompozycja w błękicie”, reżyseria: Ingmar Vilqist, scenografia i kostiumy: Marcel Sławiński i Katarzyna Sobańska, premiera 28.03.2009 w Teatrze Na Woli.



Szekspir w rytmie italo disco

„Poskromienie złośnicy” znane mi dotychczas jako pełna ciętych ripost i inteligentnych dialogów komedia Williama Szekspira, w rękach reżysera Tadeusza Bradeckiego, zostało zdegradowane do roli farsy z domieszką cyrku. Miało być do rozpuku śmiesznie (jak czytam w programie) – było do przesady farsowo. Aktorzy recytowali jednym tonem; Szekspirowskie wersy (jak można tak spartolić tłumaczenie Barańczaka?) wpadały jednym uchem a wypadały drugim, bez pozostawiania jakiejkolwiek treści. Działo się to w rytm skocznych włoskich piosenek („Zuppa romana”, „Italiano vero”) bowiem reżyser przeniósł akcję w lata 60. XX wieku i dostosował do tego scenografię (częściowo) i niektóre kostiumy. Niektóre, bo tytułowa złośnica – Kasia (Monika Radziwon) była np. ubrana w legginsy, a jej siostra Bianka (Jadwiga Wianecka) w spódniczkę w stylu lat 50., zalotnik Kasi – Petrucchio (Grzegorz Przybył) miał na sobie kostium Elvisa, a gdy zdjął spodnie, oczom oszołomionych widzów ukazały się szorty w czerwone serduszka – doprawdy przykro było patrzeć. Reżyser miał problemy z decyzją także w kwestii scenografii, czy ma być historyczna (włoska kawiarenka), czy symboliczna (zwoje tiulu zajmujące całą podłogę pokoju Kasi, gdy szykuje się ona do ślubu), czy w stylu, jakby to powiedział bohater „Seksmisji”, wczesnego „rokokoko” (gdy w scenie finałowej dwa słodkie amorki wtaczają ogromne, zdobione w rzeźby i zawijasy białe łoże). Scenografii dopełniała „krzywa wieża” choć wiadomo, że akcja dzieje się w Padwie, nie w Pizie. Ale w sumie, co za różnica, wszak nazwy obu miast zaczynają się na „P”. Nie sposób nie wspomnieć o oryginalnych skuterach „piaggio” i „lambretta” wyczyszczonych do połysku, na których z rykiem (a czasem bez, gdy nie chciały zapalić) wjeżdżali bohaterowie. Cały ten cyrk trwał prawie trzy godziny, muzyka grała, skutery warczały, aktorzy plątali się w zwojach tiulu albo potykali o wielką styropianową kolumnę. „O mamma mia” – zakrzyknąłby Szekspir – gdyby znał włoski.

Wiliam Szekspir „Poskromienie złośnicy” (pokazywane w ramach częstochowskiego „Teatrobrania w Teatrze im. A. Mickiewicza – 6.11.2009), reżyseria: Tadeusz Bradecki, scenografia: Urszula Kenar. Premiera – 27.03.2009, Teatr Śląski im. St. Wyspiańskiego w Katowicach.



„What a wonderful world”

„Oto pierwsze padły słowa, oto stało się. Każda rzecz ma raz początek czy kto chce czy nie.”
A w monodramie Wiktora Malinowskiego nie pada ani jedno słowo. I nie ma takiej potrzeby. „Słowa są źródłem nieporozumień” - mówił Mały Książę (książka Antoine de Saint Exuper'ego zainspirowała twórcę do pracy nad przestawieniem). Spektakl teatru Delikates rozwija się powoli – symbole (bardzo czytelne i jasne) dopełniają go minuta po minucie, nadają sens, choć nie przynoszą jednoznacznych, natrętnych odpowiedzi. Równe prawa na scenie, obok aktora, ma światło i muzyka, doskonale obrazująca wydarzenia – etapy podróży przez życie. Bo jesteśmy świadkami poczęcia i narodzin nowego życia. Z rozświetlonej kuli wychodzi na świat człowiek i staje wobec niego bezbronny, nagi, ogłuszony dźwiękami miasta. Jest jeszcze czystą kartą, na której życie odciśnie wkrótce litery i cyfry doświadczeń. Ale, co naturalne, bohater-człowiek-everyman zaczyna poznawać świat, rozwijać się, dojrzewać, stawiać pytania, odkrywać świat, wszechświat i... siebie. Zapuszcza się coraz dalej i dalej w swojej podróży. Szuka odpowiedzi, wzorów, konkretów, definicji. I co się okazuje? Jednoznacznych, poprawnych odpowiedzi po prostu nie ma. Matematyka jest tylko grą cyfr, religia równa jest przypadkowi, nawet alkohol nie przynosi ukojenia, nie daje spełnienia. Bohater balansuje na szalach losu, szuka czegoś pewnego, o co mógłby się zaczepić. Taką nicią okazują się powiązania między ludźmi (piękna, plastyczna scena – gra dwóch rozświetlonych kul, obrazująca jak jeden człowiek może pobierać energię, światło, siłę od drugiego). Nicią cienką i kruchą, niepewną, ale dającą odrobinę nadziei. Prawie niewidoczną. Ale: „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu” - mówił Mały Książę.

„B 612” reżyseria: Wiktor Malinowski, scenografia: Ewelina Puścizna, Bohater: Wiktor Malinowski. Teatr Delikates Spektakl pokazywany w ramach festiwalu „42 – 200 Monodram” w Częstochowie, 11.11.2009.