ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (144) / 2009

Małgorzata Rejmer, Damian Gajda,

MOJE ZDJĘCIA Z WAKACJI SĄ WSTRĘTNE

A A A
Z Małgorzatą Rejmer, autorką powieści "Toksymia", rozmawia Damian Gajda.
Damian Gajda : Co to jest „toksymia”?

Małgorzata Rejmer: Kilka lat temu, kiedy pisałam swoje pierwsze większe prozy, przyszło mi do głowy, że relacje między moimi bohaterami można opisać jako „toksymię”. To nowe słowo, które wymyśliłam z połączenia „toksyczności” z „aleksytymią”, chorobą układu nerwowego polegającą na tym, że mózg przestaje interpretować i analizować emocje. Na pierwszym roku studiów pisałam o tej chorobie pracę na zajęcia z antropologii kultury, rozumiejąc ją jako „znak czasów”: obszary mózgu, odpowiedzialne za przetwarzanie emocji, zostają zablokowane; mózg broni się przed emocjami, stosując mechanizm obronny, jakby bronił się przed traumą. Jeśli się to połączy ze słowem, które zrobiło ostatnio karierę na miarę „lansu” – czyli „toksycznością” – to otrzymujemy zjawisko co najmniej niewesołe. A właściwie to straszne. Więc kiedy pisałam swoją kolejną książkę, to postanowiłam, że toksymia pojawi się w niej jako słowo w nowym znaczeniu – już bez całego tego ciężaru makabry emocjonalnej, ale w wydaniu groteskowym. Także po to, żeby zdystansować się od dyskursu zagłady emocjonalnej wiszącej nad Polakami, tak popularnego w mediach. Stąd też toksymia stała się określeniem dość dwuznacznej więzi, która łączy jedną z moich bohaterek, staruszkę Lucynę, z nikim innym, jak z samym Jezusem Chrystusem. W książce toksymia jest słowem wymyślonym przez Chrystusa na opisanie relacji międzyludzkich. W ten sposób potworkowata „toksymia” stała się określeniem, z którego zdjęto grozę, zastępując ją groteską.

D.G.: A więc niesłusznie wszyscy starają się czytać „Toksymię” jako zapis „makabry”? Twoi bohaterowie uśmiechają się do czytelnika przez zaciśnięte zęby.

M.R.: Nie, „Toksymia” nie jest opowieścią makabryczną. Być może czytelnik nie obcuje z najbardziej sympatycznym obrazem Polski, znanym i lubianym, z serialu „Plebania”, ale spieszę zaniepokoić, że wiele anegdot opisanych w historii jest prawdziwych. I są to często te najbardziej absurdalne, jak opowieść o pekińczyku, któremu raz po raz wypada oko i nieszczęsna właścicielka musi je wsuwać w oczodół drżącymi rękoma. Prawdziwa jest też historia o zakochanym powstańcu, nękającym swoim uczuciem młodą dziewczynę. W ogóle duże połacie Grochowa, które opisuję, to jest moja makabra powszednia, zaznajomiona i oswojona. Bo rzeczywiście, trąci turpizmem obrazek mężczyzny, który w promieniach słońca suszy sobie wrzody na tyłku, ale ja to widziałam, i to w gościnnych okolicach restauracji Astoria. Mieszkam nieopodal targowiska przy placu Szembeka i tam codziennie na chodniku leżą oskubane kurze korpusy na handel, ludzie sprzedają rolki szarego papieru toaletowego ułożonego w piramidę, groch z kapustą i grzyby na sznurku. Latem budzi mnie pianie koguta, bo na zapleczu ruchliwej ulicy Grochowskiej mieszkańcy pobliskiej kamienicy zafundowali sobie kurnik. Oczywiście, można zapiąć pasy bezpieczeństwa i uznać „Toksymię” za opowieść surrealną albo autorską odę do brudu, ale myślę, że ma ona więcej wspólnego z rzeczywistością, niż wielu czytelników życzyłoby sobie sądzić.

D.G.: Dariusz Nowacki w ostatnim numerze „Opcji” pisze o realizmie we współczesnej polskiej literaturze. Jego zdaniem polega on głównie na odtwarzaniu nazw marek produktów konsumpcyjnych. Z tego, co mówisz, wynika, że Twoja powieść jest na wskroś realistyczna, może się w niej przejrzeć jak w lustrze pół Grochowa.

M.R.: Starałam się tak pisać „Toksymię”, żeby granica między realizmem a groteską zacierała się, żeby czytelnik myślał, że ma do czynienia z sytuacją realną, ale niepostrzeżenie był przenoszony w opary absurdu. Bohaterowie są opisywani z dużą dbałością o szczegół psychologiczny, ale często ocierają się o karykaturę. Chciałam to zrównoważyć, tak żeby czytelnik miał szansę zbliżyć się do danej postaci, polubić ją i zrozumieć. Na przykład na pierwszy rzut oka Lucyna jest dość upiorną staruszką, ale opisując jej drobne, codzienne rytuały, chciałam obudzić w czytelniku współczucie, żeby zrozumiał, jak wielka jest jej samotność; ona ją musi oswajać, wtulając się w oparcie wersalki albo prokurując realną wszechobecność Jezusa w jej życiu. W moim odczuciu realizm, czy też opisywanie rzeczywistości, zawsze jest podszyte jakimś absurdem, bo życie z założenia nie jest ani logiczne, ani przewidywalne. Poza tym moi bohaterowie żyją w świecie swoich iluzji i wyobrażeń, Jan Niedziela z równą powagą traktuje swoje sny, jak rzeczywistość – jej realność wcale nie jest realna. Gdyby była, mogliby sobie z nią nie poradzić. Dlatego rzeczywistość, którą sobie stwarzają, jest jak wygładzanie ostrych kątów, dla nich życie to stosowanie wielu nieuświadomionych mechanizmów obronnych. W „Toksymii” nie ma marek produktów konsumpcyjnych, bo nie uważam, żeby poprzez marki można było powiedzieć coś o człowieku. Co najwyżej można nakreślić karykaturalny portret jakiejś pacynki pociąganej za sznurki młodego polskiego kapitalizmu. Gdybym miała pisać o markach na Grochowie, to nazywałaby się one Adidos albo Nieke. Zresztą, w innej postaci marki nie występują – kury na Szembeku nie mają metek. Nigdy nie zastanawiałam się przesadnie nad sensem marek w moim życiu i nie widzę powodu, żeby mieli się nad tym zastanawiać moi bohaterowie. Chyba że jest to Alicja (śmiech).

D.G.: Trudno polubić Alicję...

M.R.: No tak, tym bardziej, że jest zestawiona z najbardziej dobroduszną postacią z książki, Longinem. Jedna z czytelniczek powiedziała mi, że miała ochotę urwać Alicji głowę (śmiech). Starałam się jednak pozostawić w „Toksymii” tropy, które mogłyby jakoś łagodzić jej obraz. Alicja jest kobietą niespełnioną, od lat nie może porozumieć się z mężem. Widziałam w niej taką anty-panią Bovary, kapryśną, egoistyczną, która nie może zrozumieć, że jej mąż znajduje upodobanie w czymś tak bezwartościowym, jak świat literackiej fikcji, dla niej zamknięty. Poza tym Alicja tak naprawdę walczy o to, żeby Longin wreszcie ją dostrzegł jako osobę realną, niedoskonałą, a nie jakieś romantyczne widmo, mityczną Matkę Polkę. Im bardziej ją idealizuje, tym bardziej ona stara się go sprowadzić na ziemię, pokazać mu palcem rzeczywistość, którą dla niej stanowią głównie przedmioty materialne. Można powiedzieć, że walczy o to, co uważa za normalność – za komuny było to masło, po transformacji – telewizor plazmowy i mąż ze stylem życia.

D.G.: No właśnie, dobierasz swoich bohaterów w antagonistyczne pary. Longin – polonista- marzyciel, i racjonalna Alicja to doskonały przykład takiego zestawienia.

M.R.: Tak, i często te zestawienia tworzą relacje kat-ofiara, a potem pojawia się kolejna postać, która tworzy następne ogniwo łańcucha, kat okazuje się mieć swojego kata i staje się ofiarą. Najczęściej jest tak, że bohater ze słabowitym charakterem zostaje zdominowany przez innego bohatera i musi prowadzić walkę o swoją samodzielność. Tym bardziej, że główną motywacją moich bohaterów jest stworzenie relacji z drugim człowiekiem, która miałaby pozór normalności i przybliżałaby ich do tego, co oni rozumieją jako szczęście – a jest to najczęściej obrazek wyidealizowany, mrzonkowaty, podszyty tanim romantyzmem. Nieszczęście moich bohaterów polega na tym, że prąc do szczęścia, nie biorą pod uwagę potrzeb drugiej osoby, bo sami są szczelnie zamknięci w swojej wersji rzeczywistości. Jan nawet przez chwilę nie zastanawia się, czy Ada jest zainteresowana wizją przyszłości, którą on dla niej stworzył. Lucyna z kolei przyszpila się do Jana, ale widzi w nim tylko to, co sama chce zobaczyć – trochę zmarłego męża, trochę wcielonego Jezusa. Druga osoba to dla moich bohaterów najczęściej biała karta, którą oni sobie zapisują tym, co sami chcieliby przeczytać.

D.G.: A więc stary powstaniec szuka miłości, czy też jego pogoń za młodą dziennikarką to chęć powrotu do młodości? Jak to czytać? A może to równoznaczne?

M.R.: Tadeuszowi może się wydawać, że znalazł miłość, ale Anna jest obiektem, który on obdarza miłością do samego siebie; lalką, którą on pragnie sprowadzić do swojego mieszkania, żeby ją posiadać. Jest to podszyte jakimś wątłym starczym pożądaniem, ale Tadeusz pożąda przede wszystkim jej młodości, bo widzi w niej swoją młodość i młodość swojej żony – wspomnienie uobecnia się w postaci Anny. Podobnie Lucyna, która fascynuje się Janem, ponieważ przypomina on jej zmarłego męża Ryszarda. Lucyna dostaje od Jana sympatię i uprzejmość, której Ryszard nigdy dla niej nie miał, bo traktował ją jako służącą albo koło ratunkowe. Tadeusz biegnie za Anną w jakimś szaleńczym amoku, który okazuje się dla niego zgubny i podobnie podąża za Janem Lucyna, ciągną się za nią bandaże u nóg – w obu tych pogoniach jest rozpaczliwość starości, która próbuje schronić się przed samą sobą w ramionach młodości. Opisując szaleńczy bieg Tadeusza, myślałam o „Pornografii” Gombrowicza, w której Starość łaknie Młodości, przygląda się jej obsesyjnie, widzi ją jako „Chrystusa rozpiętego na 16-letnim krzyżu” – i chce posiąść za wszelką cenę, nie dosłownie, ale rozgrywając teatr zapośredniczonych znaczeń.

D.G.: Oprócz Witolda Gombrowicza patronem Twojego pisarstwa może być Stanisław Grochowiak. W „Toksymii” pojawiają się cytaty z Grochowiaka, które nieustannie krążą po głowie Longina, kierowcy tramwaju, z wykształcenia polonisty.

M.R.: Grochowiak pisał wiersze silnie zrytmizowane, bardzo melodyjne, i melodia tych fraz działa na mojego bohatera z siłą echolalii – jakby cały czas słyszał w głowie refren i nie mógł się od niego uwolnić. Odziedziczył to po mnie (śmiech). Jako dziecko uczyłam się wierszy Grochowiaka na pamięć, bo bardzo lubił go mój ojciec. Kiedy miałam osiem lat, chciałam mówić w konkursie recytatorskim wiersz „Pocałunek krajobraz”, ale nauczycielka uznała to za zły pomysł i poleciła mi „Słonia Trąbalskiego”. W ogóle jako młode dziewczę czytałam dużo poezji i to pozostało we mnie. Często, kiedy jeżdżę tramwajem, tłuką mi się po głowie jakieś frazy, czy to z Bursy, czy z Grochowiaka, z Carsona albo z Sylvii Plath. U Longina te frazy wypełniają niemal cały strumień świadomości, bo jego świat to literatura. Być może ta Grochowiakowa fascynacja turpizmem miała na mnie jakiś wpływ, bo zawsze brzydota wydawała mi się bardziej interesująca niż piękno, „bliższa krwiobiegu słów”, jak to Grochowiak pisał. Podróżując, zauważam przede wszystkim rzeczy brzydkie, może dlatego moje zdjęcia z wakacji są zawsze dosyć wstrętne, ale często jest w nich anegdota.

D.G.: To właśnie w czasie podróży Twoi bohaterowie ocierają się o śmierć.

M.R.: Nie tyle ocierają, co wreszcie z nią obcują, doświadczają tego, co do tej pory towarzyszyło im często jako lęk, a nigdy nie przybrało realnego kształtu. Moich bohaterów łączy to, że kiedy wykonują różne czynności, to prześwieca przez nie świadomość śmierci. Każdy z nich mniej lub bardziej odczuwa swoją śmiertelność obwarowaną lękiem i tylko Lucyna ma takie oparcie w swojej wierze, że dzięki niej czuje się bezpieczna. Pozostali bohaterowie są wierzący, ale wiara nie usypia ich lęku, nie łagodzi go. Anna jest obciążona śmiertelną traumą, którą przekazała jej matka i czuje odpowiedzialność, żeby ochronić matkę przed jej własnym lękiem. Jest to podszyte także poczuciem winy, że matka umrze przed nią. Ale w ogóle śmierć matki to w książce ważny motyw – Jan, wielokrotnie wracając do myśli, że matka odeszła i zostawiła go samego, uświadamia sobie własną śmiertelność i jego strach jest wszechogarniający, jak paraliż. Poczucie utraty najbliższej osoby jest równie, albo jeszcze bardziej dotkliwe niż strach przed własną śmiercią – to jest jak podwojona trauma, bo poprzez cudzą śmierć odczuwa się niemal namacalnie własną. Longina przeraża nie tylko śmierć, ale też nieodwracalność umierania, i chociaż jest wierzący, wie, że nigdy nie naprawi błędu, jaki popełnił, pozwalając matce umrzeć w domu starców, i to poczucie winy jest dla niego równie straszne jak śmierć, a co gorsza, z nikim nie może się tym podzielić. Są takie rzeczy, które musimy przeżyć w samotności, nie ma zwyczaju rozmawiania o strachu przed śmiercią, bo przerzucanie na drugą osobę tak wielkiego lęku ma w sobie coś z okrucieństwa. Moi bohaterowie tłumią w sobie swój strach, ale on do nich powraca, jakby był na gumce, nie ma przed nim ucieczki.

D.G.: Patrycja Pastwa jako jedyna nie boi się śmierci. Ona z nią obcuje na co dzień.

M.R.: Patrycja oswaja to, co jest straszne, makijażem rysuje na twarzy zmarłego ślady życia, tak żeby ciało na powrót przypominało kogoś, kogo się kochało. To, co robi, nie jest dla niej czymś odrażającym, lecz dobrym. Pierwszy raz maluje do trumny swoją przyjaciółkę i dla niej jest to wyraz miłości do osoby, która odeszła, ale też sposób, by przynieść ulgę matce swojej przyjaciółki. Jednak ceną za to jest wykluczenie – chłopak Patrycji wykrzykuje jej, że wolałby, by była pedikiurzystką, jej bliscy nie potrafią zaakceptować takiej decyzji, widzą w niej tylko obcowanie z makabrą. Patrycja jest taką córką drwala, dla niej wszystko jest proste, ktoś raz jest żywy, a potem jest martwy, między życiem a śmiercią jest różnica, ale dla Patrycji nie tak znowu duża. Ona jest w książce symbolem pogodzenia się ze śmiertelnością – i tylko ona odczuwa absolutny spokój, bo liczy się dla niej tylko to, co jest. Zasada numer jeden Patrycji – nie zabierać pracy do domu (śmiech). Żeby byt ku śmierci był przede wszystkim bytem, a dopiero później – umieraniem.
Fot. Aleksandra Pavoni.