I ZNOWU TA SEPIA...
A
A
A
Najtrudniej jest „wybrać zdjęcie, jedno z tysięcy, z setek tysięcy zdjęć, które codziennie przepływają, ścigając się nawzajem, przez ibeje i allegra, antykwariaty, sklepiki, bazary, pchle targi”. Co więc decyduje o wyborze tej a nie innej fotografii? Piękno. Sensy. Szczegół. Tak przynajmniej uważa Jacek Dehnel.
O „Fotoplastikonie” – najnowszej jego książce – pisać nie jest łatwo. Nie wiadomo nawet właściwie, jak zakwalifikować tę prozę. Na plan pierwszy wysuwają się bowiem właśnie fotografie i to one stają się budulcem tekstu literackiego. To zatem swoisty zbiór ekfraz, tyle tylko, że tym razem nie opisuje się obrazu, rzeźby czy budowli, ale właśnie zdjęcia – stare, sepiowe, zniszczone odbitki, znalezione na strychach, w antykwariatach, na pchlich targach czy wylicytowane na internetowych aukcjach.
Wplatanie fotografii w prozę nie jest niczym nowym ani dla literatury w ogóle, ani i dla samego autora „Balzakiany”. Już w „Brzytwie okamgnienia” czy w „Lali” odgrywały one ogromne znaczenie, stając się elementarną częścią wiersza lub fabuły. W „Fotoplastikonie” Dehnel poszedł o krok dalej – stworzył spójny kolaż literacko-fotograficzny, którego kompozycja oparta została na zasadzie działania stereoskopu. Fotografia stereoskopowa składała się z dwóch odbitek tego samego obiektu, ale sfotografowanego z różnych perspektyw. Oglądający miał więc wrażenie, że scena ze zdjęć jest przestrzenna i trójwymiarowa. Tutaj również dwa podobne (z różnorakich względów) zdjęcia są umieszczone jedno po drugim i oznaczone kolejnymi numerami i literami L i P (lewe i prawe w stereoskopie), jak gdyby stanowiły nierozerwalną całość, a dzięki temu dwa dotyczące ich teksty mają albo podobny temat, albo oparte są na jednym i tym samym motywie.
Przeglądając ów niezwykły „album” (książka została wydana na kredowym papierze w formacie przypominającym starodawne albumy), zauważymy pewną prawidłowość. Otóż, prawdziwym bohaterem wszystkich tych próz poetyckich, mini-esejów, zaczątków opowiadań etc., jest światło. Nic w tym dziwnego, wszak słowo „fotografia” po grecku oznacza właśnie „malowanie, rysowanie światłem”. Najważniejsze jest zatem – pisze Dehnel – „to, jak kładzie się na ciele, na ciałach, jak wydobywa z mroku jedno z nich, jak pogrąża drugie. Jak znika w głębinach. Jak przenika przez migawkę i odbija się na światłoczułej błonie albo szklanej płytce”. Zdjęcia zebrane w „Fotoplastikonie” stanowią wprawdzie anihilację chwili, warto jednakże pamiętać, że nie są zapisem rzeczywistej przeszłości, tylko raczej wyobrażeniem o owej rzeczywistości. Często nie wiemy, kiedy i dlaczego dane zdjęcie zostało zrobione, nie mamy pojęcia, kto na nim jest. Jeśli zaś nie możemy dookreślić owego tajemniczego „kiedyś”, to nie wiemy również nic na temat równie tajemniczego „teraz” sfotografowanych. Czy jeszcze żyją? Czy pamiętają tamtą chwilę? Co wtedy czuli? Kim są dziś? Jak dziś wyglądają? Czas płynie i nic nie może tego zatrzymać. Zdjęcie lekarza (studenta medycyny?) stojącego przy szkielecie Dehnel komentuje krótko: dziś „nie ma pomiędzy nimi najmniejszej różnicy”...
Mamy zatem dwie prawdy – prawdę zdjęcia i prawdę oglądającego. Łatwo się więc pomylić. Przyznaje to zresztą sam autor „Rynku w Smyrnie”, wspominając historię zdjęcia pewnej dziewczynki, nazwanej przez niego Krysią Patyczkówną. Znaleziona na Kole fotografia przedstawiała chudą, nieśmiałą i niepozorną dziewczynkę w stroju krakowskim. „O – mówiliśmy – jaka przejęta, pewnie pierwszy raz w życiu stoi przed aparatem, wystrojona w te folklory, w te korale, cekiny naszyte na gorset, we wstążki, prążki, wiązania! Nędza galicyjska na tle doniczek!”. Pięć lat później Dehnel znalazł kolejną fotografię tej dziewczynki – w tym samym stroju, tyle tylko że stojącą razem z matką. Okazało się, że była to „panienka przebrana za chłopskie dziecko [...] zaraz pobiegnie do domu, zrzuci z siebie te folklory (służąca złoży je ładnie i umieści w mahoniowej szafie) i ubierze się normalnie, jak mama. Jakaś sukienka z organdyny, jakaś kokarda we włosach; dość tej maskarady, jeszcze ktoś sobie coś pomyśli. Zmyśli”. Prawda oglądającego często jest zmyśleniem. Jest zgadywaniem. Zabawą. Prawda zdjęcia zawarta jest zawsze w umyśle fotografa, ale jego kontekst potrafi zmienić tylko interpretacja oglądającego.
Fotografie to – jak powiedziałby Roland Barthes – sprasowany czas, a zadaniem, jakie postawił przed sobą autor „Balzakiany”, jest uratowanie owego czasu przed zapomnieniem. Snuje więc swoje refleksje o miejscach, ludziach i zdarzeniach – czasami opisuje to, co widać (owo osławione punctum i nie mniej sławne studium), to znów zwraca się bezpośrednio do utrwalonych na kliszy osób, innym razem snuje możliwe scenariusze wydarzeń, zwracając uwagę na przykład na zmianę oceny danej sytuacji. Zdjęcie zatytułowane „Słodycz” z podpisem „szybciej! Mama idzie!” przedstawia dwójkę pięciolatków. Uroczą dziewczynkę z loczkami, wspinającą się na stół, by dosięgnąć stojącej na nim cukierniczki. Za nią stoi blond chłopczyk w ciemnym ubranku, podtrzymujący ją za biodra. Po prostu „słodkie” dzieci. Tyle tylko, że – pyta Dehnel – „kto dziś spojrzy na tę fotografię, na ten podpis [...] i nie pomyśli, choćby przelotnie, o ostrym seksie pięciolatków, o jurnym starszaku, posuwającym na stole kuzynkę, która od dwóch lat jedzie na pigułkach? Jego przymknięte oczy, jej chichot, pulchne łapki trzymające za blat – wiek niewinności minął. Ukradziono nam umysł wolny od skojarzeń [...]”. Straciliśmy go na rzecz kolorowych cyfrowych odbitek, obrobionych w Photo Shopie i trzymanych w folderach naszych laptopów i komórek. Kto dziś ma album, do którego wklejałby jeszcze wywołane zdjęcia? A kto nie ma aparatu w telefonie?
W „Fotoplastikonie” Dehnel próbuje ocalić przeszłość. Próbuje pokazać, że czasami ważniejsze jest to, czego już nie ma, niż to, co jest. Owo wieczne „teraz”. „Co jeśli ten moment – flesz – jest przejściem pozytywu w negatyw lub negatywu w pozytyw? Wszystko odwrotnie. Nie do góry nogami czy lustrzane, po prostu przeciwne?” – pyta autor „Żywotów równoległych”.
Trudno ocenić literacką wartość tej prozy. Nie ugruntowuje ona Dehnela jako pisarza. Nie jest tym, czym były „Kolekcja”, „Lala”, „Rynek w Smyrnie” czy „Balzakiana”. Nie jest to bowiem książka do czytania, raczej – do oglądania. Do oglądania zdjęć czasem niczym w prawdziwym fotoplastikonie, czyli aparacie do prezentacji pojedynczych fotografii, w którym oglądający przez wizjer, co kilka sekund, widział nowy obraz, nową „scenkę”. Innym razem zaś, do oglądania twarzy przodków, podczas gdy pradziadek Dehnel szepce nam do ucha ich (nie)wymyślone historie.
Susan Sontag pisała niegdyś, iż „poprzez fotografie każda rodzina stwarza kronikę pisaną portretami – przenośną walizeczkę obrazków, które zaświadczają o wspólnym życiu [...]”. Najnowszy zbiór Jacka Dehnela również jest taką walizeczką obrazków – warto mieć ją na półce, czasami wyjąć, przekartkować i powspominać czasy, w których wprawdzie nas nie było, ale które w tym momencie stają się dla nas wiecznością.
O „Fotoplastikonie” – najnowszej jego książce – pisać nie jest łatwo. Nie wiadomo nawet właściwie, jak zakwalifikować tę prozę. Na plan pierwszy wysuwają się bowiem właśnie fotografie i to one stają się budulcem tekstu literackiego. To zatem swoisty zbiór ekfraz, tyle tylko, że tym razem nie opisuje się obrazu, rzeźby czy budowli, ale właśnie zdjęcia – stare, sepiowe, zniszczone odbitki, znalezione na strychach, w antykwariatach, na pchlich targach czy wylicytowane na internetowych aukcjach.
Wplatanie fotografii w prozę nie jest niczym nowym ani dla literatury w ogóle, ani i dla samego autora „Balzakiany”. Już w „Brzytwie okamgnienia” czy w „Lali” odgrywały one ogromne znaczenie, stając się elementarną częścią wiersza lub fabuły. W „Fotoplastikonie” Dehnel poszedł o krok dalej – stworzył spójny kolaż literacko-fotograficzny, którego kompozycja oparta została na zasadzie działania stereoskopu. Fotografia stereoskopowa składała się z dwóch odbitek tego samego obiektu, ale sfotografowanego z różnych perspektyw. Oglądający miał więc wrażenie, że scena ze zdjęć jest przestrzenna i trójwymiarowa. Tutaj również dwa podobne (z różnorakich względów) zdjęcia są umieszczone jedno po drugim i oznaczone kolejnymi numerami i literami L i P (lewe i prawe w stereoskopie), jak gdyby stanowiły nierozerwalną całość, a dzięki temu dwa dotyczące ich teksty mają albo podobny temat, albo oparte są na jednym i tym samym motywie.
Przeglądając ów niezwykły „album” (książka została wydana na kredowym papierze w formacie przypominającym starodawne albumy), zauważymy pewną prawidłowość. Otóż, prawdziwym bohaterem wszystkich tych próz poetyckich, mini-esejów, zaczątków opowiadań etc., jest światło. Nic w tym dziwnego, wszak słowo „fotografia” po grecku oznacza właśnie „malowanie, rysowanie światłem”. Najważniejsze jest zatem – pisze Dehnel – „to, jak kładzie się na ciele, na ciałach, jak wydobywa z mroku jedno z nich, jak pogrąża drugie. Jak znika w głębinach. Jak przenika przez migawkę i odbija się na światłoczułej błonie albo szklanej płytce”. Zdjęcia zebrane w „Fotoplastikonie” stanowią wprawdzie anihilację chwili, warto jednakże pamiętać, że nie są zapisem rzeczywistej przeszłości, tylko raczej wyobrażeniem o owej rzeczywistości. Często nie wiemy, kiedy i dlaczego dane zdjęcie zostało zrobione, nie mamy pojęcia, kto na nim jest. Jeśli zaś nie możemy dookreślić owego tajemniczego „kiedyś”, to nie wiemy również nic na temat równie tajemniczego „teraz” sfotografowanych. Czy jeszcze żyją? Czy pamiętają tamtą chwilę? Co wtedy czuli? Kim są dziś? Jak dziś wyglądają? Czas płynie i nic nie może tego zatrzymać. Zdjęcie lekarza (studenta medycyny?) stojącego przy szkielecie Dehnel komentuje krótko: dziś „nie ma pomiędzy nimi najmniejszej różnicy”...
Mamy zatem dwie prawdy – prawdę zdjęcia i prawdę oglądającego. Łatwo się więc pomylić. Przyznaje to zresztą sam autor „Rynku w Smyrnie”, wspominając historię zdjęcia pewnej dziewczynki, nazwanej przez niego Krysią Patyczkówną. Znaleziona na Kole fotografia przedstawiała chudą, nieśmiałą i niepozorną dziewczynkę w stroju krakowskim. „O – mówiliśmy – jaka przejęta, pewnie pierwszy raz w życiu stoi przed aparatem, wystrojona w te folklory, w te korale, cekiny naszyte na gorset, we wstążki, prążki, wiązania! Nędza galicyjska na tle doniczek!”. Pięć lat później Dehnel znalazł kolejną fotografię tej dziewczynki – w tym samym stroju, tyle tylko że stojącą razem z matką. Okazało się, że była to „panienka przebrana za chłopskie dziecko [...] zaraz pobiegnie do domu, zrzuci z siebie te folklory (służąca złoży je ładnie i umieści w mahoniowej szafie) i ubierze się normalnie, jak mama. Jakaś sukienka z organdyny, jakaś kokarda we włosach; dość tej maskarady, jeszcze ktoś sobie coś pomyśli. Zmyśli”. Prawda oglądającego często jest zmyśleniem. Jest zgadywaniem. Zabawą. Prawda zdjęcia zawarta jest zawsze w umyśle fotografa, ale jego kontekst potrafi zmienić tylko interpretacja oglądającego.
Fotografie to – jak powiedziałby Roland Barthes – sprasowany czas, a zadaniem, jakie postawił przed sobą autor „Balzakiany”, jest uratowanie owego czasu przed zapomnieniem. Snuje więc swoje refleksje o miejscach, ludziach i zdarzeniach – czasami opisuje to, co widać (owo osławione punctum i nie mniej sławne studium), to znów zwraca się bezpośrednio do utrwalonych na kliszy osób, innym razem snuje możliwe scenariusze wydarzeń, zwracając uwagę na przykład na zmianę oceny danej sytuacji. Zdjęcie zatytułowane „Słodycz” z podpisem „szybciej! Mama idzie!” przedstawia dwójkę pięciolatków. Uroczą dziewczynkę z loczkami, wspinającą się na stół, by dosięgnąć stojącej na nim cukierniczki. Za nią stoi blond chłopczyk w ciemnym ubranku, podtrzymujący ją za biodra. Po prostu „słodkie” dzieci. Tyle tylko, że – pyta Dehnel – „kto dziś spojrzy na tę fotografię, na ten podpis [...] i nie pomyśli, choćby przelotnie, o ostrym seksie pięciolatków, o jurnym starszaku, posuwającym na stole kuzynkę, która od dwóch lat jedzie na pigułkach? Jego przymknięte oczy, jej chichot, pulchne łapki trzymające za blat – wiek niewinności minął. Ukradziono nam umysł wolny od skojarzeń [...]”. Straciliśmy go na rzecz kolorowych cyfrowych odbitek, obrobionych w Photo Shopie i trzymanych w folderach naszych laptopów i komórek. Kto dziś ma album, do którego wklejałby jeszcze wywołane zdjęcia? A kto nie ma aparatu w telefonie?
W „Fotoplastikonie” Dehnel próbuje ocalić przeszłość. Próbuje pokazać, że czasami ważniejsze jest to, czego już nie ma, niż to, co jest. Owo wieczne „teraz”. „Co jeśli ten moment – flesz – jest przejściem pozytywu w negatyw lub negatywu w pozytyw? Wszystko odwrotnie. Nie do góry nogami czy lustrzane, po prostu przeciwne?” – pyta autor „Żywotów równoległych”.
Trudno ocenić literacką wartość tej prozy. Nie ugruntowuje ona Dehnela jako pisarza. Nie jest tym, czym były „Kolekcja”, „Lala”, „Rynek w Smyrnie” czy „Balzakiana”. Nie jest to bowiem książka do czytania, raczej – do oglądania. Do oglądania zdjęć czasem niczym w prawdziwym fotoplastikonie, czyli aparacie do prezentacji pojedynczych fotografii, w którym oglądający przez wizjer, co kilka sekund, widział nowy obraz, nową „scenkę”. Innym razem zaś, do oglądania twarzy przodków, podczas gdy pradziadek Dehnel szepce nam do ucha ich (nie)wymyślone historie.
Susan Sontag pisała niegdyś, iż „poprzez fotografie każda rodzina stwarza kronikę pisaną portretami – przenośną walizeczkę obrazków, które zaświadczają o wspólnym życiu [...]”. Najnowszy zbiór Jacka Dehnela również jest taką walizeczką obrazków – warto mieć ją na półce, czasami wyjąć, przekartkować i powspominać czasy, w których wprawdzie nas nie było, ale które w tym momencie stają się dla nas wiecznością.
Jacek Dehnel: „Fotoplastikon”. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2009.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |