ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 grudnia 24 (144) / 2009

Wojciech Brzoska, Grzegorz Olszański,

REZERWISTA OLSZAŃSKI

A A A
Z Grzegorzem Olszańskim rozmawia Wojciech Brzoska
Wojciech Brzoska: Grzegorzu, jak się czujesz jako autor wyboru wierszy, który, pomimo ironicznego tytułu („Wolny wybór”) jest jednak zawsze pewnym podsumowaniem dotychczasowej twórczości? Jak patrzysz na te wiersze pisane przez siebie sprzed lat?

Grzegorz Olszański: Pytasz, czy jestem już gotów umrzeć? Prawdę mówiąc – niekoniecznie. A mówiąc poważniej wydaje mi się, że dziś publikacja wyboru wierszy nie jest już tym, czym była kiedyś. Jednym słowem, nie jest – a przynajmniej być nie musi – tożsama z jakiś wyjątkowym podsumowaniem, porządkowaniem szuflad będącym pochodną zamykania jakiegoś okresu w życiu, czy też wreszcie sposobem zajęcia pozycji, jeśli nie klasyka to przynajmniej starego wygi. Zdecydowałem się na ten typ publikacji, bo wraz z upływem czasu odnoszę wrażenie, że o ile życie autorów się nieustannie wydłuża, to życie książek wręcz odwrotnie. Można na to zjawisko spojrzeć szerzej jako na naturalną konsekwencję funkcjonowania w kulturze nadmiaru, ale też dosyć prozaicznie jako pochodną znikomych nakładów tomów poetyckich czego efektem jest to, iż jeśli ktoś po dwóch - trzech latach na przykład zainteresuje się twoją twórczością, to zazwyczaj ma nikłą bądź zerową szansę na zdobycie danej pozycji. Oczywiście są kserokopiarki i biblioteki, ale to przecież nigdy nie to samo. W tym kontekście decyzja o opublikowaniu zbioru wierszy (a nie na przykład o publikacji nowego tomu) była w jakiś sposób podyktowana po prostu chęcią przedłużenia niektórym tekstom życia i wprowadzeniem ich na nowo do czytelniczego obiegu. Ponieważ zakładam, że wiersze – przynajmniej niektóre – nie mają terminu ważności, mam nadzieję, że nie zrobiłem krzywdy kulturze (śmiech). Jak patrzę na utwory przed laty? Z sympatią, z sentymentem (bo zawsze do czegoś odsyłają), z ironią. Najciekawsze wydają mi się te, których – z tych czy innych względów – nie potrafiłbym już dzisiaj napisać. W tym kontekście, choć czasami chciałbym, nie potrafię się powtarzać. Zmiany w obrębie mojej poetyki są więc tyleż efektem pewnej przemyślanej strategii twórczej, co konieczności

W.B.: „Wolny wybór” rozpocząłeś od, jak zaznaczyłeś w notce, „utworów z odległej przeszłości”, które nie znalazły się w Twoim debiutanckim tomie „Tamagotchi w pustym mieszkaniu”, zakończyłeś natomiast rozdziałem „Koniec końców”, na który składają się utwory najnowsze... Skąd więc to często pojawiające się ostatnio w Twoich notkach określenie „poeta w stanie spoczynku”?

G.O.: To po prostu ironiczny skrót wskazujący na incydentalność moich aktualnych poetyckich zatrudnień. Posługując się metaforyką militarną pewnie powinienem więc raczej deklarować, że nie tyle jestem w stanie spoczynku, co w rezerwie, bo jednak od czasu do czasu coś mnie wzywa do obrony takiej czy innej placówki lirycznej. Zwrócisz uwagę – choć nie chciałbym tego jakoś specjalnie wartościować - że zdecydowana większość moich rówieśników ma na swym koncie znacznie więcej książek. Może dlatego, że nie mają kosza w pokoju, a może dlatego, że nie lubią oszczędzać papieru… A może są po prostu znacznie bardziej utalentowani.

W.B.: Twoje wiersze od lat „romansują” z kulturą popularną, że wspomnę chociażby liczne nawiązania filmowe (tom „Kroniki filmowe”) czy muzyczne (sam zresztą redagujesz dział muzyczny w dwumiesięczniku „Opcje”)...Twoje utwory charakteryzuje dystans i (auto) ironia ich bohatera... Czy lubisz czytać „podobną” poezję? Albo inaczej - czy w nieco dziwnym sporze pomiędzy tzw. „poezją zrozumiałą” a „hermetyczną” opowiadasz się jednak po stronie robienia kroku w stronę czytelnika?

G.O.: Nie mam jakiejś ściśle określonej reguły wyznaczającej moje lekturowe wybory, choć doświadczenie nauczyło mnie, że inspiracji lepiej szukać w zupełnie odmiennych rejestrach. Albo inaczej – lubię czytać, acz przynajmniej od ładnych kilku lat staram się unikać jakichś poważniejszych poetyckich fascynacji. W tym kontekście jeśli jakaś książka poetycka staje się dla mnie „zbójecka” – to paradoksalnie – staram się zażywać ją w dawkach homeopatycznych. Inna sprawa, że więcej poetyckich inspiracji dostarczają mi ostatnio prozaicy niż poeci. A mówiąc precyzyjniej prozaiczki, bo w ciągu ostatnich lat największymi odkryciami literackimi – wstyd przyznać, acz w jednym i drugim przypadku to historie sprzed Nobla i mam na to dowody w postaci odpowiednich edycji książek – były dla mnie Herta Muller i Elfriede Jelinek. Do tego duetu dodałbym jeszcze autorkę książki Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze, acz ona z powodu nadużycia tabletek żadnej nagrody już pewnie nie dostanie… A co do drugiej części Twojego pytania w sporze między poezją „zrozumiałą” a hermetyczną” bliżej mi do tej pierwszej, choć oczywiście pod wieloma zastrzeżeniami, bo przecież trudno do jednego worka wrzucać tak różne poetyckie projekty jak twórczość Bonowicza, Miłobędzkiej czy Sosnowskiego, które są kojarzone z tą dykcją. Paradoksalnie powiedziałbym, że o ile bliżej mi poetycko do „poezji zrozumiałej”, to równocześnie ewentualnych inspiracji szukałbym raczej w przeciwstawnych rejonach. Z drugiej strony bardzo pociąga mnie prostota, która oczywiście tylko pozornie jest prosta. A więc pewnego rodzaju „przezroczystość” słowa, który sytuowałoby utwór poetycki blisko fotografii. Jak wiadomo jednym z najbardziej zakorzenionych stereotypów na temat tego medium jest przekonanie, że odzwierciedla ono świat bez zniekształceń, takim jakim jest naprawdę i obiektywnie. To co mnie ostatnio interesuje – choć oczywiście nie w każdym wierszu – to stworzenie podobnego złudzenia.

W.B.: Poetycką drogę zaczynałeś jako uczestnik działań grupy poetyckiej Na Dziko, do tej pory występujesz na corocznych prezentacjach poetyckich, które pod tym szyldem odbywają się w ramach festiwalu „Ars Cameralis”... Jakie miało to dla Ciebie znaczenie kiedyś, a jakie ma dzisiaj?

G.O.: To zupełnie inne doświadczenia. To tak jakbyś próbował porównywać jakieś wydarzenie z obchodami tegoż. Innymi słowy – choć pewnie Bartek Majzel trochę się obruszy – dziś to raczej doświadczenie kombatanckie (śmiech). Musisz pamiętać, że niegdysiejsze prezentacje Na Dziko miały pokazywać co ciekawego dzieje się w najnowszej poezji, ale przede wszystkim w jakiś sposób pomóc zaistnieć pewnej grupie poetów wkraczających wówczas do literatury. Organizując dziś Zbieg Poetycki Na Dziko raczej o sobie przypominamy, a zdecydowanie istotniejsze jest pokazywanie różnorodności zjawisk, które pojawiły się na poetyckiej mapie. Przesunęły się więc akcenty, co wydaje mi się szczególnie istotne, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że na Śląsku podobnych imprez jest naprawdę strasznie mało. Muszę powiedzieć, że ostatnie dwa Zbiegi były zresztą dla mnie szalenie budujące – biorąc pod uwagę frekwencję, okazuje się, że wbrew narzekaniom istnieje jednak spora rzesza osób interesujących się literaturą i chcących jej słuchać. Tyle tylko, że tego rodzaju spotkania potrzebują pewnego rodzaju oprawy i odpowiedniego medialnego nagłośnienia.

W.B.: Czy jest trudno łączyć pracę wykładowcy akademickiego z pracą artystyczną, a więc z pisaniem wierszy?

G.O.: Nie przepadam za tego typu pytaniami, bo prawdę mówiąc, aby na nie uczciwie odpowiedzieć musiałbym najpierw rzucić tę robotę i zająć się czymś innym i dopiero wtedy próbować sformułować jakąś przekonywującą odpowiedź. Wiadomo, że każde życiowe doświadczenie znajduje jakieś ujście w tym, co i jak piszemy. Nie potrafię jednak jednoznacznie odpowiedzieć czy pracując gdzie indziej pisałbym lepsze czy gorsze wiersze. Pewnie pisałbym inne, choć z drugiej strony kto wie. Na pewno zajmowanie się literaturą zawodowo ma swoje plusy i minusy. Przykładowo siłą rzeczy muszę czytać sporo różnych tekstów, więc ten proceder na pewno daje pewną przewagę, ale też uczy pokory. W tym kontekście zgadzam się z jednym z bohaterów filmu „Matrix” mówiącym, że „nieświadomość jest błogosławieństwem” (śmiech). Siłą rzeczy jestem też pewnie bardziej narażony na prośby dotyczące wyrażenia opinii na temat czyjejś twórczości, podżyrowania talentu (lub jego braku) etc, etc. Z jednej strony to miłe, z drugiej uciążliwe, bo w końcu są to rzeczy bardzo subiektywne, a i często wymagające sporej asertywności – bo jak tu na przykład delikatnie komuś powiedzieć, że może lepiej powinien zająć się czytaniem niż pisaniem? Jeszcze inna kwestia wiąże się z moim brakiem przekonania o istnieniu radykalnej odrębności między tekstami literaturoznawczymi a literackimi. Mogę więc śmiało powiedzieć, że w moich wystąpieniach naukowych są fragmenty, które pewnie mogłyby się też znaleźć w wierszach. Czy jest odwrotnie, tego już nie jestem pewien (śmiech).

W.B.: Dziękuję za rozmowę.