OBRZYDLIWE ZGRYWY PIERROTA
A
A
A
Niech obrzydzenie i wstręt będzie tutaj synonimem bezkompromisowości oraz potęgą zdziwienia. Wstręt wywołany grą uroczą i nachalną zarazem. Kokieteria, a w niej zimny realizm. Swoisty kicz, gloria ironii i sarkazmu – oto podstępne narzędzia zgrywu Pierrota. Najnowszy zbiór wierszy Piotra Sobolczyka nasuwa właśnie tego typu skojarzenia. Natomiast sam tytuł tomiku, „Dywan Pierrota”, prześmiewczo zaprasza do gry – dialogu z „dziwnym” tekstem. Dlaczego postać Pierrota z komedii dell’arte? Dlaczego dywan i co na nim można znaleźć? A wreszcie, czy da się jeszcze bardziej ośmieszyć pajaca Pierrota?
Konstrukcja tomiku jest dobrze przemyślana. Nie ma tu miejsca na przypadkowe słowa, gadatliwość. Dzięki wypracowanemu warsztatowi kompozycja zachowuje lekkość improwizowanych zwierzeń i gry na różnych poziomach natężenia. Tomik podzielony jest na rozdziały, a każdy opatrzony przemyślnym tytułem np. „Autopierroty” czy „pierrwszy i dostatni”.
Całość rozpoczyna wiersz „Pierrot szelma”. Teraz mamy już pewność, że nie będzie łatwo:
Ten Pierrot nie ziółko co się zapowiada
Nie bardziej niż Pierrotów snopek co się składa,
To Pierrot, Pierrot, Pierrot.
Pierrot łobuziak, Pierrot dziecina,
Orzeszek za wcześnie wypadły z łupiny,
To Pierrot, Pierrot, Pierrot!
[…]
Dorośnij, taki albowiem obyczaj,
Zmierz kostkę swej bogatej goryczy,
Przesadzaj w swojej radości
Karykatury, aureole.
Grymas jest symbolem
Naszej sztampowości!
Rozwiewa się następna wątpliwość. Początkowo można było zestawiać intuicyjnie Piotra – autora i tytułowego Pierrota na podstawie tożsamości imion i ich dźwięczności. Teraz tożsamość obu będzie się coraz bardziej zlewać, krzyżować, a czasem rozbiegać, a nawet mnożyć. Nie trzeba chyba dodawać, że to dosyć „nieprzyzwoita” gra. Wiersz rozpoczynający tomik zaprasza i prowadzi do pierwszego rozdziału pt. „Pierrwsze koty za płoty”, w którym – o dziwo! – napotykamy się od razu nie na wiersz, ale kawałek prozy zatytułowanej „Jest poeta”.
Pierrot wraz z rozwojem akcji pragnie zostać porte-parole autora, jego dziwną ze wszech miar reprezentacją. Autotematyzm i biografia są uwikłane w tekście, który ciągle stara się potwierdzać swą „autentyczność”, a to postawioną datą na końcu opowiadania o poecie, a to tytułami („Autopierroty”, „Pan Piotruś”) albo też metaforami w stylu „egocentrum handlowe/superpiotrkret”. Mało tego, do tomiku dołączona jest płyta z recytacją samego autora.
Piotr Sobolczyk wpisuje się w lejenowski pakt autobiograficzny, sygnując swoim nazwiskiem różne miejsca tekstu, sugerując, że „Ja” to ja autor. Philippe Lejeune tak definiuje zjawisko przymusu autobiograficznego: „będę nazywał tu »autobiografią« wszelki tekst, którym rządzi pakt autobiograficzny: autor zobowiązuje się do snucia prawdomównego dyskursu o sobie. Nie każdy, kto mówi prawdę o sobie, jest autobiografem, lecz tylko ten, kto mówi, że ją mówi. Można myśleć, że to zobowiązanie jest mrzonką. Można myśleć też, że stanowi ono stosunkowo silny przymus: trzeba będzie unikać wszelkich fabulacji, wszelkiego kłamstwa. Przypiszę jednak słowu »przymus« precyzyjniejsze znaczenie. Niech znaczy tyle, co reguła [...]” („Twórczość” 1995, nr 10).
Autor „Opowieści obrzydliwych” sugeruje w swoich tekstach szczerość, przekładanie własnego doświadczenia na poezję, jednakże jest to następna konwencja. Czy to nie obrzydliwa gra – zakładać maski, pudrować nosek, malować się coraz to innymi barwami i mówić z uśmieszkiem to ja – autor, ja – Poeta? Ja. Nagi.
Te poetyckie fatałaszki przebłyskują stylem kampu, samoświadomego kiczu (o ile to twierdzenie wzajemnie się nie wyklucza) związanego z kontekstem homoseksualnym. Kampowa ironia i autoironia na miarę współczesnego dandyzmu. Blichtr, masowość, patos łamany zgrywem. Mieszanie sztuki masowej i elitarnej. Susan Sontag w „Notatkach o kampie” twierdziła, że kamp ją zadziwia i obraża jednocześnie, że „kamp jest sztuką, która chce być poważnie traktowana, ale nie można jej traktować zupełnie poważnie, bo jest jej »za wiele« („Literatura na Świecie” 1979, nr 9). Bardzo to bliskie wizji wyłaniającej się z tomiku:
ja jestem ciota
ja jestem vamp
pogoń mi kota
spod ciemnych lamp
[…]
ja w koncentracji trzymam mój kamp
wyśnił mi dawno życie idiota
ja jestem vamp głosujcie vamp
ja ciota jestem ciota ciemnota
Samo pojęcie kampu (z resztą użyte w wierszu) odsyła do problemu „poezji homoseksualnej” (o ile taka etykieta jest słuszna i na miejscu…). Motywy homoseksualne w polskiej poezji po 1989 roku nigdy jeszcze nie były tak mocne. Nie czarujmy się, u Sobolczyka nie ma miejsca na półśrodki, „delikatną” męską przyjaźń w stylu whitmanowskim, czy też przedemancypacyjną, zawoalowaną relację homoerotyczną jak u innych współczesnych poetów, nawet u samego Edwarda Pasewicza. To, co działo się ponad dwadzieścia lat temu w literaturze amerykańskiej i zachodnioeuropejskiej, zaczyna wkraczać w nasz kontekst kulturowy. I nie mówię tutaj o walorach poetyckich wierszy, tylko o literaturze jako kulturowym fakcie. Fakcie, który anektuje w swój obręb problem homoseksualizmu. Już samo to zjawisko zasługuje na zainteresowanie i pogłębioną refleksję.
W twórczości Sobolczyka można zauważyć konsekwencję w doborze podejmowanego tematu i sposobie jego realizacji. Od debiutanckiego „Samotulenia” z 2002 roku przez „Opowieści obrzydliwe” (2003) i „Homunculusa” (2005) aż po omawiany „Dywan Pierrota”. W pierwszym tomiku postawił lekką tezę, zarys tematu – seksualność, szczególnie homoseksualność, doświadczenie ciała chyba już na wszystkich poziomach somatyki, a to wszystko zaprawione lingwistyczną grą rodem z białoszewszczyzny i „natrętne” pytania o kondycję człowieka zanurzonego w kulturze. Ten ostatni problem w „Samotuleniu” ocierał się o melancholię, swego rodzaju alienację, inność i doświadczenie „braku”. Wszak to właśnie te zabiegi językowe zawierają w sobie siłę popędową, neurotycznego afektu zanurzonego w samotnym ciele, erotyce i przekraczaniu siebie. Co ciekawe, jest to główna siła poezji Sobolczyka, w której podmiotowość konstruowana z różnych genderów dalej wymyka się opisowi, dalej podlega fiksacji samotności i nie może przestać queerować. Natomiast w porównaniu z obecnym Pierrotem „Samotulenie” było jeszcze formą samopobłażania, ckliwego egocentryzmu. W „Opowieściach obrzydliwych” tego typu melancholia wygasa na rzecz gry w stylu – pokuszę się o stwierdzenie – „artystycznej pornografii”. Ale „Homunculus” bardzo już przypomina „Dywan Pierrota”, przynajmniej w swej konstrukcji. Już tutaj mieliśmy wariację na temat jednej, zasadniczej postaci, lepionej ze swej seksualności, egotycznej, kulturowo innej i prześmiewczej. Trzeba przyznać Sobolczykowi, że od samego początku swej twórczości wchodził w przestrzeń literatury ostatniej dekady z zauważalną formą, bezkompromisowością, a zaproponowana dykcja z 2002 roku krystalizowała się w wyznaczonym od początku kierunku.
Autor pisze sobą, własnym ciałem – „ja zmieniam się w papier”, mówi – i nie ważne, czy jest to écriture féminine, écriture masculine czy zapis transgenderowy. Najistotniejsze zdaje się jednak to, co wyraził Lacan w swoich badaniach nad językiem i ciałem. Mówię to, co wiem i to, czego nie wiem i właśnie ta nadwyżka znaczenia domaga się interpretacji. Tak rozumiana podmiotowość zawsze jest płynna, gdyż wystawia się na działanie znaków, które przekraczają granice wiedzy samego podmiotu. Podmiot w poezji Sobolczyka mówi świadomie i nieświadomie, a więc popędowo, afektywnie, neurotycznie, czyli z egzystencjalnego doświadczenia. Tutaj podmiot dopiero się konstytuuje, w procesie interpretacji uzyskuje pewien obraz. Niezwykle istotne jest to, że w poezji Sobolczyka jak w prawie całej poezji gejowsko-lesbijskiej próbuje się przekroczyć porządek symboliczny, aby stworzyć nowy, próbuje się zabić ojca i jego prawo, aby ustanowić nowe.
Wojciech Ligęza trafnie ujął charakter pojawiającego się dyskursu cielesnego w tej poezji, pisząc w posłowiu do tomu „Homunculus”, iż „w liryce Piotra Sobolczyka ciało będące niewygodnym świadkiem naszych wątpliwych przewag, ciało-parodysta »czystych aspiracji« i wysublimowanych marzeń prawdziwie uczy pokory [...]”. Szczególnie w „Dywanie Pierrota” widać, że twórczość ta jest brutalna, dobitna, obrzydliwa, zadziwiająca, kontrowersyjna (niech niektóre przymiotniki będą opatrzone cudzysłowem, o ile to konieczne). Raczej nie uwierzę, że to tylko styl, prowokacja, poetycka trickowość czy też populistyczne „wyzywanie się”. Przede wszystkim świadczy o tym język. Już forma poezji lingwistycznej ogranicza gremium odbiorców. Zdaje się, że język zostaje podtrzymywany tematem – aktualnym, atrakcyjnym, ciekawym. Ale chyba język i temat wzajemnie się uzupełniają. „Kaleczenie” słów, rozrywanie utartych związków pomiędzy nimi wyzyskuje nowe sensy. Zderzanie sylab i wyrazów skutkuje wybuchem zaskakujących metafor:
pękła opona pękła błona
kurwał mi się film
guma przegięła strunę
wypadek zboczyliśmy z drogi
otrzeźwiło mnie dobre drzewo
tak bardzo chciałabym zawsze
Poezja ta zdaje się być dla niektórych nie do przyjęcia nie tylko ze względu na poruszane problemy, ale też na przesyt wulgaryzmami, seksualnością, ciałem. Ciągła profanacja sacrum, otwarty libertynizm. Dzięki temu trudno ująć ją w ramy obiektywnego wartościowania. Co ciekawe, u Sobolczyka każde słowo, każdy znak diakrytyczny nie jest przypadkowy. Każdy oddech i dysonans ma swój cel. Nawet brak sylaby i znaku jest znaczący. Z drugiej strony ma się wrażenie lekkości, czasem słowotoku, ale nigdy przegadania. Warsztat poetycki jest na tyle dobrze wypracowany, że w improwizacji lub też écriture automatique zlewają się dźwięki, ale nigdy znaczenia:
a jest przebudzoną osobą
z egoizmu po altruję
niektórzy nadużywają a
a nadużywa proerzac
a dzwoni do mnie z płaczem
lecą mi słowa jak głupie łzy
(hamlet miał na to jakąś pigułę)
nie wiem jak pomóc a
mówię schowaj tabletki
tak żebyś ich nie znalazła
śmiejemy się duszno
nie wiem jak żyć
za a
za siebie a nie wie
Język ciągle jest rozrywany aż – zdawałoby się – do utraty komunikatywności. Sobolczyk wie, kiedy przestać, gdzie jest granica, gdzie występuje dialog, wzajemne porozumienie, gdzie bełkot jest zrozumieniem, a gdzie tylko bełkotem. To ostatnie zjawisko na szczęście nie występuje. Specyfika prozodii byłaby monotonna, a jednak jest ciągle ożywcza, zaskakująca, łamana dysonansami, sylabą, niczym.
Pierrot ciągle atakuje nas zmianami nastroju, niezliczonymi kontekstami – Bogiem, ciałem, seksualnością, defekacją, rzewnym zwierzeniem, retardacją, żeby zaraz ośmieszyć nas, że daliśmy się nabrać na współczucie. Dziwna to rzecz, że język w pierwszym zetknięciu jest parodystyczny, nieubłagany, niepoważnie queerujący, ciągle coś łamie i przekracza. I zdaje się, że to paradoksalnie zapewnia poezji powagę podejmujących problemów. Ciało Pierrota może queerować, zmieniać się jak mozaika tylko w pryzmacie rozczłonkowanego języka, rozbitej frazy, zderzeń słownych, dzięki którym wybuchają nowe sensy.
Tomik poetycki „Dywan Pierrota” jest istotnym zjawiskiem na tle najnowszej polskiej poezji. Można zatem stwierdzić, iż przenikające się dyskursy mogą stać się dobrą, intelektualną grą, że, mimo cynizmu, Pierrotowi zależy na tym, aby wyjść na scenę – aby być przeżywanym.
Konstrukcja tomiku jest dobrze przemyślana. Nie ma tu miejsca na przypadkowe słowa, gadatliwość. Dzięki wypracowanemu warsztatowi kompozycja zachowuje lekkość improwizowanych zwierzeń i gry na różnych poziomach natężenia. Tomik podzielony jest na rozdziały, a każdy opatrzony przemyślnym tytułem np. „Autopierroty” czy „pierrwszy i dostatni”.
Całość rozpoczyna wiersz „Pierrot szelma”. Teraz mamy już pewność, że nie będzie łatwo:
Ten Pierrot nie ziółko co się zapowiada
Nie bardziej niż Pierrotów snopek co się składa,
To Pierrot, Pierrot, Pierrot.
Pierrot łobuziak, Pierrot dziecina,
Orzeszek za wcześnie wypadły z łupiny,
To Pierrot, Pierrot, Pierrot!
[…]
Dorośnij, taki albowiem obyczaj,
Zmierz kostkę swej bogatej goryczy,
Przesadzaj w swojej radości
Karykatury, aureole.
Grymas jest symbolem
Naszej sztampowości!
Rozwiewa się następna wątpliwość. Początkowo można było zestawiać intuicyjnie Piotra – autora i tytułowego Pierrota na podstawie tożsamości imion i ich dźwięczności. Teraz tożsamość obu będzie się coraz bardziej zlewać, krzyżować, a czasem rozbiegać, a nawet mnożyć. Nie trzeba chyba dodawać, że to dosyć „nieprzyzwoita” gra. Wiersz rozpoczynający tomik zaprasza i prowadzi do pierwszego rozdziału pt. „Pierrwsze koty za płoty”, w którym – o dziwo! – napotykamy się od razu nie na wiersz, ale kawałek prozy zatytułowanej „Jest poeta”.
Pierrot wraz z rozwojem akcji pragnie zostać porte-parole autora, jego dziwną ze wszech miar reprezentacją. Autotematyzm i biografia są uwikłane w tekście, który ciągle stara się potwierdzać swą „autentyczność”, a to postawioną datą na końcu opowiadania o poecie, a to tytułami („Autopierroty”, „Pan Piotruś”) albo też metaforami w stylu „egocentrum handlowe/superpiotrkret”. Mało tego, do tomiku dołączona jest płyta z recytacją samego autora.
Piotr Sobolczyk wpisuje się w lejenowski pakt autobiograficzny, sygnując swoim nazwiskiem różne miejsca tekstu, sugerując, że „Ja” to ja autor. Philippe Lejeune tak definiuje zjawisko przymusu autobiograficznego: „będę nazywał tu »autobiografią« wszelki tekst, którym rządzi pakt autobiograficzny: autor zobowiązuje się do snucia prawdomównego dyskursu o sobie. Nie każdy, kto mówi prawdę o sobie, jest autobiografem, lecz tylko ten, kto mówi, że ją mówi. Można myśleć, że to zobowiązanie jest mrzonką. Można myśleć też, że stanowi ono stosunkowo silny przymus: trzeba będzie unikać wszelkich fabulacji, wszelkiego kłamstwa. Przypiszę jednak słowu »przymus« precyzyjniejsze znaczenie. Niech znaczy tyle, co reguła [...]” („Twórczość” 1995, nr 10).
Autor „Opowieści obrzydliwych” sugeruje w swoich tekstach szczerość, przekładanie własnego doświadczenia na poezję, jednakże jest to następna konwencja. Czy to nie obrzydliwa gra – zakładać maski, pudrować nosek, malować się coraz to innymi barwami i mówić z uśmieszkiem to ja – autor, ja – Poeta? Ja. Nagi.
Te poetyckie fatałaszki przebłyskują stylem kampu, samoświadomego kiczu (o ile to twierdzenie wzajemnie się nie wyklucza) związanego z kontekstem homoseksualnym. Kampowa ironia i autoironia na miarę współczesnego dandyzmu. Blichtr, masowość, patos łamany zgrywem. Mieszanie sztuki masowej i elitarnej. Susan Sontag w „Notatkach o kampie” twierdziła, że kamp ją zadziwia i obraża jednocześnie, że „kamp jest sztuką, która chce być poważnie traktowana, ale nie można jej traktować zupełnie poważnie, bo jest jej »za wiele« („Literatura na Świecie” 1979, nr 9). Bardzo to bliskie wizji wyłaniającej się z tomiku:
ja jestem ciota
ja jestem vamp
pogoń mi kota
spod ciemnych lamp
[…]
ja w koncentracji trzymam mój kamp
wyśnił mi dawno życie idiota
ja jestem vamp głosujcie vamp
ja ciota jestem ciota ciemnota
Samo pojęcie kampu (z resztą użyte w wierszu) odsyła do problemu „poezji homoseksualnej” (o ile taka etykieta jest słuszna i na miejscu…). Motywy homoseksualne w polskiej poezji po 1989 roku nigdy jeszcze nie były tak mocne. Nie czarujmy się, u Sobolczyka nie ma miejsca na półśrodki, „delikatną” męską przyjaźń w stylu whitmanowskim, czy też przedemancypacyjną, zawoalowaną relację homoerotyczną jak u innych współczesnych poetów, nawet u samego Edwarda Pasewicza. To, co działo się ponad dwadzieścia lat temu w literaturze amerykańskiej i zachodnioeuropejskiej, zaczyna wkraczać w nasz kontekst kulturowy. I nie mówię tutaj o walorach poetyckich wierszy, tylko o literaturze jako kulturowym fakcie. Fakcie, który anektuje w swój obręb problem homoseksualizmu. Już samo to zjawisko zasługuje na zainteresowanie i pogłębioną refleksję.
W twórczości Sobolczyka można zauważyć konsekwencję w doborze podejmowanego tematu i sposobie jego realizacji. Od debiutanckiego „Samotulenia” z 2002 roku przez „Opowieści obrzydliwe” (2003) i „Homunculusa” (2005) aż po omawiany „Dywan Pierrota”. W pierwszym tomiku postawił lekką tezę, zarys tematu – seksualność, szczególnie homoseksualność, doświadczenie ciała chyba już na wszystkich poziomach somatyki, a to wszystko zaprawione lingwistyczną grą rodem z białoszewszczyzny i „natrętne” pytania o kondycję człowieka zanurzonego w kulturze. Ten ostatni problem w „Samotuleniu” ocierał się o melancholię, swego rodzaju alienację, inność i doświadczenie „braku”. Wszak to właśnie te zabiegi językowe zawierają w sobie siłę popędową, neurotycznego afektu zanurzonego w samotnym ciele, erotyce i przekraczaniu siebie. Co ciekawe, jest to główna siła poezji Sobolczyka, w której podmiotowość konstruowana z różnych genderów dalej wymyka się opisowi, dalej podlega fiksacji samotności i nie może przestać queerować. Natomiast w porównaniu z obecnym Pierrotem „Samotulenie” było jeszcze formą samopobłażania, ckliwego egocentryzmu. W „Opowieściach obrzydliwych” tego typu melancholia wygasa na rzecz gry w stylu – pokuszę się o stwierdzenie – „artystycznej pornografii”. Ale „Homunculus” bardzo już przypomina „Dywan Pierrota”, przynajmniej w swej konstrukcji. Już tutaj mieliśmy wariację na temat jednej, zasadniczej postaci, lepionej ze swej seksualności, egotycznej, kulturowo innej i prześmiewczej. Trzeba przyznać Sobolczykowi, że od samego początku swej twórczości wchodził w przestrzeń literatury ostatniej dekady z zauważalną formą, bezkompromisowością, a zaproponowana dykcja z 2002 roku krystalizowała się w wyznaczonym od początku kierunku.
Autor pisze sobą, własnym ciałem – „ja zmieniam się w papier”, mówi – i nie ważne, czy jest to écriture féminine, écriture masculine czy zapis transgenderowy. Najistotniejsze zdaje się jednak to, co wyraził Lacan w swoich badaniach nad językiem i ciałem. Mówię to, co wiem i to, czego nie wiem i właśnie ta nadwyżka znaczenia domaga się interpretacji. Tak rozumiana podmiotowość zawsze jest płynna, gdyż wystawia się na działanie znaków, które przekraczają granice wiedzy samego podmiotu. Podmiot w poezji Sobolczyka mówi świadomie i nieświadomie, a więc popędowo, afektywnie, neurotycznie, czyli z egzystencjalnego doświadczenia. Tutaj podmiot dopiero się konstytuuje, w procesie interpretacji uzyskuje pewien obraz. Niezwykle istotne jest to, że w poezji Sobolczyka jak w prawie całej poezji gejowsko-lesbijskiej próbuje się przekroczyć porządek symboliczny, aby stworzyć nowy, próbuje się zabić ojca i jego prawo, aby ustanowić nowe.
Wojciech Ligęza trafnie ujął charakter pojawiającego się dyskursu cielesnego w tej poezji, pisząc w posłowiu do tomu „Homunculus”, iż „w liryce Piotra Sobolczyka ciało będące niewygodnym świadkiem naszych wątpliwych przewag, ciało-parodysta »czystych aspiracji« i wysublimowanych marzeń prawdziwie uczy pokory [...]”. Szczególnie w „Dywanie Pierrota” widać, że twórczość ta jest brutalna, dobitna, obrzydliwa, zadziwiająca, kontrowersyjna (niech niektóre przymiotniki będą opatrzone cudzysłowem, o ile to konieczne). Raczej nie uwierzę, że to tylko styl, prowokacja, poetycka trickowość czy też populistyczne „wyzywanie się”. Przede wszystkim świadczy o tym język. Już forma poezji lingwistycznej ogranicza gremium odbiorców. Zdaje się, że język zostaje podtrzymywany tematem – aktualnym, atrakcyjnym, ciekawym. Ale chyba język i temat wzajemnie się uzupełniają. „Kaleczenie” słów, rozrywanie utartych związków pomiędzy nimi wyzyskuje nowe sensy. Zderzanie sylab i wyrazów skutkuje wybuchem zaskakujących metafor:
pękła opona pękła błona
kurwał mi się film
guma przegięła strunę
wypadek zboczyliśmy z drogi
otrzeźwiło mnie dobre drzewo
tak bardzo chciałabym zawsze
Poezja ta zdaje się być dla niektórych nie do przyjęcia nie tylko ze względu na poruszane problemy, ale też na przesyt wulgaryzmami, seksualnością, ciałem. Ciągła profanacja sacrum, otwarty libertynizm. Dzięki temu trudno ująć ją w ramy obiektywnego wartościowania. Co ciekawe, u Sobolczyka każde słowo, każdy znak diakrytyczny nie jest przypadkowy. Każdy oddech i dysonans ma swój cel. Nawet brak sylaby i znaku jest znaczący. Z drugiej strony ma się wrażenie lekkości, czasem słowotoku, ale nigdy przegadania. Warsztat poetycki jest na tyle dobrze wypracowany, że w improwizacji lub też écriture automatique zlewają się dźwięki, ale nigdy znaczenia:
a jest przebudzoną osobą
z egoizmu po altruję
niektórzy nadużywają a
a nadużywa proerzac
a dzwoni do mnie z płaczem
lecą mi słowa jak głupie łzy
(hamlet miał na to jakąś pigułę)
nie wiem jak pomóc a
mówię schowaj tabletki
tak żebyś ich nie znalazła
śmiejemy się duszno
nie wiem jak żyć
za a
za siebie a nie wie
Język ciągle jest rozrywany aż – zdawałoby się – do utraty komunikatywności. Sobolczyk wie, kiedy przestać, gdzie jest granica, gdzie występuje dialog, wzajemne porozumienie, gdzie bełkot jest zrozumieniem, a gdzie tylko bełkotem. To ostatnie zjawisko na szczęście nie występuje. Specyfika prozodii byłaby monotonna, a jednak jest ciągle ożywcza, zaskakująca, łamana dysonansami, sylabą, niczym.
Pierrot ciągle atakuje nas zmianami nastroju, niezliczonymi kontekstami – Bogiem, ciałem, seksualnością, defekacją, rzewnym zwierzeniem, retardacją, żeby zaraz ośmieszyć nas, że daliśmy się nabrać na współczucie. Dziwna to rzecz, że język w pierwszym zetknięciu jest parodystyczny, nieubłagany, niepoważnie queerujący, ciągle coś łamie i przekracza. I zdaje się, że to paradoksalnie zapewnia poezji powagę podejmujących problemów. Ciało Pierrota może queerować, zmieniać się jak mozaika tylko w pryzmacie rozczłonkowanego języka, rozbitej frazy, zderzeń słownych, dzięki którym wybuchają nowe sensy.
Tomik poetycki „Dywan Pierrota” jest istotnym zjawiskiem na tle najnowszej polskiej poezji. Można zatem stwierdzić, iż przenikające się dyskursy mogą stać się dobrą, intelektualną grą, że, mimo cynizmu, Pierrotowi zależy na tym, aby wyjść na scenę – aby być przeżywanym.
Piotr Sobolczyk „Dywan Pierrota”. Wyd. „Tygiel Kultury”. Łódź 2009.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |