TAK DALEKO OD SCENY
A
A
A
Ang Lee kocha Amerykę. Nie jest to jednak miłość ślepa, taka, która idealizuje do granic możliwości obraz partnera i nie pozwala dostrzec jego wad. To raczej uczucie o temperaturze pokojowej, precyzyjnie dawkowane, niemniej jednak czasem pozwalające sobie na spontaniczne wybuchy namiętności. Lee zdaje się traktować je bardzo poważnie i może dlatego swego rodzaju dominantą w jego filmowej twórczości jest właśnie Ameryka. Niekoniecznie jako państwo, raczej jako zjawisko: wielki miszmasz (pop)kultury, w którym mieszają się najróżniejsze tradycje, mitologie, legendy i symbole. Na ten szalony konglomerat reżyser zdaje się ciągle patrzeć z zewnątrz, nie rezygnując z jakże cennej perspektywy egzotycznego obserwatora. Często jednak zapuszcza się niebezpiecznie blisko epicentrów amerykańskiej tożsamości: mierzył się z demonami wojny secesyjnej („Przejażdżka z diabłem”, 1999), dokonywał brutalnej wiwisekcji tradycyjnej amerykańskiej rodziny („Burza lodowa”, 1997), sięgał nawet do samych źródeł Ameryki popkulturowej – zekranizował superhero comic („Hulk”, 2003), a jego „Tajemnica Brokeback Mountain” (2005) przez amerykańska krytykę niemal jednogłośnie została przyjęta jako polemika z wykreowanym przez klasyczne westerny mitem macho – kowboja. W perspektywie dotychczasowych przedsięwzięć reżysera nie może zatem dziwić fakt, że tym razem postanowił on zmierzyć się z inną legendą Ameryki, symbolem kontrkulturowych przemian i kontestacyjnej ideologii: festiwalem w Woodstock.
Wydarzenie to w swej pierwotnej, oryginalnej formie funkcjonuje w sferze audiowizualnej przede wszystkim dzięki jednej produkcji: dokumentalnemu „Woodstock: Three Days Of Peace And Music” Michaela Wadleigha (1970). W filmie tym oglądamy to, co bez zastanowienia nazwać można esencją festiwalu: koncerty i bawiącą się na nich rozszalałą hipisowską młodzież. Wadleigh ukazuje obraz woodstockowej euforii, niczym nie skrępowanej zabawy kilkuset tysięcy osób odurzonych marihuaną i LSD. Fragmenty koncertów, uzupełnione wypowiedziami uczestników imprezy, to jedno z najlepszych dostępnych dziś świadectw tego, jak pokolenie 68 starało się wcielać w życie swoje idee.
Ang Lee decyduje się pokazać festiwal od zupełnie innej strony. W końcu Woodstock nie wziął się z niczego, nie został powołany do życia wibracjami hinduskich mantr czy mocą wprawionego w medytacji umysłu. Nie, za organizacją festiwalu stoi, obok oczywiście rzeszy przedsiębiorców, prawników i różnych entuzjastów muzyki, młody chłopak. To niejaki Elliot Tiber, który w koncercie upatruje szansy na uratowanie podupadającego kurortu swoich rodziców. Jako szef Izby Handlowej małej mieściny Bethel decyduje się pomóc organizatorom festiwalu, którzy, przepędzeni przez władze miasteczka Wallkill, rozpaczliwie szukają miejsca na organizację już oficjalnie ogłoszonej imprezy. Wkrótce Bethel zaczynają zalewać fale hipisów, a prawdziwa powódź nadchodzi, gdy Elliot ogłasza, iż wstęp na koncerty jest darmowy. Pięćset tysięcy barwnej młodzieży opanowuje miasteczko, wystawiając jego mieszkańców, w tym Elliota i jego rodziców, na ciężką próbę.
Lee ani raz nie pokazuje tego, co tak upodobał sobie Wadleigh – koncertów. Tajwański reżyser skupia się na historiach, które dzieją się niejako obok głównej części festiwalu, aczkolwiek są oczywiście bezpośrednio z nim związane. Kamera rzadko opuszcza kurort rodziców Elliota – jako festiwalowe centrum dowodzenia jest on też głównym miejscem akcji filmu. Właśnie tam, a nie pod koncertową sceną, kultura dzieci kwiatów zderza się z prowincjonalną mentalnością, a mieszkańcy miasteczka poddani zostają wpływowi sił nieznanych, a często i niepożądanych. Reżyser opowiada o „zjawisku Woodstock” przez pryzmat historii pojedynczych osób. Skupiając się na jednostce, pokazuje, jaki wpływ miał na nią ten największy manifest hipisowskiej wizji świata.
Wybierając i tworząc swoich bohaterów, Lee ponownie sięgnął do osobistego leksykonu amerykańskich charakterów i stereotypów, uważnie wybierając te najbardziej charakterystyczne dla popularnej wizji amerykańskiego społeczeństwa tamtego okresu. Poszczególne postaci sprawiają wrażenie raczej wypełnionych mimiką i gestykulacją popkulturowych szablonów, niż pełnokrwistych bohaterów. Nie jest to jednak zarzut – dzięki temu ich losy stają się zwierciadłem, w którym odbija się ówczesna Ameryka. Ci, którzy znaleźli się w samym centrum festiwalu, nie mogą pozostać na niego obojętnymi. Wydarzenie to odciska swe piętno na każdym, kto pozwoli, by choć okruch z trzech dni pokoju i muzyki dostał mu się pod skórę. Czy jednak może to powadzić do permanentnych zmian? Czy wielkie idee lat sześćdziesiątych naprawdę miały silę, by gruntownie przebudować rzeczywistość?
„Zdobyć Woodstock” powstało na podstawie autobiograficznej książki Elliota Tibera, nic dziwnego zatem, że to jego Lee czyni główną postacią filmu. Kreowany przez Demetriego Martina bohater to introwertyczny homoseksualista, którego największym marzeniem jest ucieczka z ciasnego Bethel i poświęcenie się karierze artystycznej. W miasteczku zostaje jednak ze względu na rodziców, którzy sami nie są w stanie poradzić sobie z prowadzeniem dogorywającego kurortu. Elliot tonie w otaczającej go beznadziei i marazmie. Fakt, że zostaje „najmłodszym w historii” prezesem Izby Handlowej Bethel, brzmi jak ponury żart – instytucja ta liczy raptem kilku niezdolnych do poważnego działania staruszków. Gdy rozpoczynają się przygotowania do festiwalu, rzeczywistość otaczająca Elliota radykalnie się zmienia – chłopak wciągnięty zostaje w samo serce wydarzeń; otoczony wszechobecną symboliką hipisowskiej rewolucji w końcu ulega jej pokusom. To jednak nie Elliot będzie tym, któremu woodstockowa euforia wejdzie w świadomość, by tam dokonywać szaleńczych rekonstrukcji światopoglądu. Wydarzenia festiwalu tylko utwierdzą go w dawnych przekonaniach – przyspieszą decyzję o wyjeździe w wielki świat.
Młody bohater Anga Lee w opowiadanej historii pełni przede wszystkim rolę bezgłośnego narratora, ludzkiego spoiwa poszczególnych zdarzeń. Prawdziwe zmiany dokonują się bowiem nie w nim, ale wokół niego: w ideach dzieci kwiatów będzie musiał odnaleźć się nie zagubiony gej-artysta (który wydaje się wręcz wzorowym kandydatem na uczestnika kolorowej rewolucji), ale ci, dla których festiwal jest czymś spoza znanej i oswojonej rzeczywistości. Reżyserowi daleko jednak do czarno-białej kategoryzacji, według której przymus samookreślenia się wobec wolnościowych idei hipisowskiej wspólnoty doprowadza do jednoznacznej (a przede wszystkim jednogłośnej) rewaloryzacji poglądów. Lee pozostawia widza w aporii, nie chce zająć konkretnego stanowiska i wybrać dla niego przekonujących argumentów. Przedstawiając losy otaczających głównego bohatera postaci, uświęca wątpliwości i sprzeczności.
I tak Billy (Emile Hirsch) – przyjaciel Elliota z dzieciństwa – w czasie festiwalu w Woodstock znajdzie wreszcie duchowe schronienie dla swego umęczonego umysłu. Po powrocie z Wietnamu, jak wielu młodych ludzi, bohater nie może odnaleźć się w pozawojennej rzeczywistości. Torturowany wspomnieniami azjatyckiego konfliktu, odtwarza wydarzenia z frontu – nie czuje się potrzebny w ułożonym świecie. Gdy happeningowo-teatralna grupa Earthlight Players odgrywa nowoczesną wersję „Trzech sióstr” Czechowa, rozpoczynając ją od głośnych oskarżeń i obelg rzucanych w stronę publiczności, Billy z radością wbiega na scenę. Jego głos idealnie współbrzmi z chórem obrażającym społeczeństwo – on sam przecież ma wystarczające powody, by rzucać obelgi w twarz tym, którzy uczynili go takim, jakim jest. Billy jest w filmie Lee postacią wręcz archetypiczną. Nietrudno rozpoznać w nim mentalnego bliźniaka Michaela z „Łowcy jeleni” (1978), a przede wszystkim typowego reprezentanta spaczonej powojenną traumą amerykańskiej młodzieży, dla której partycypacja w hipisowskich ideach pokoju i miłości jest możliwością długo oczekiwanego wyzwolenia.
Młodzieżowa kultura lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych została zbudowana na ludziach podobnych Billy`emu, ale wyrzuciła poza nawias tych, którzy w dotychczasowym porządku odnajdywali oparcie i kontekst wymagany do samookreślenia. To rodzice Elliota – Sonia (Imelda Staunton) i Jake (Henry Goodman) – stają w obliczu gwałtownego naporu nieznanych sił, które dla nich nie są już tylko prądem, z jakim mogą płynąć lub zostać spokojnie na brzegu. Starszemu małżeństwu, głęboko zakorzenionemu w dawnej rzeczywistości, przychodzi zmierzyć się z rzeczywistością nową, w dodatku taką, która wcale ich nie potrzebuje. Nie ma już mowy o ewolucji jednostki, o łagodnym rozwinięciu jej ideałów lub pomocy w odnalezieniu tożsamości – to reaktualizacja konfliktu starego z nowym, tradycyjnego z nowoczesnym. Personifikacją dawnego porządku jest matka Elliota – postać najbardziej tragiczna pośród bohaterów filmu Anga Lee. Ta boleśnie stereotypowa Żydówka pozwala, by pulsująca wszędzie wokół atmosfera otwartości i altruizmu naznaczyła i ją, jednak tylko po to, by w finale filmu zanegować każdą z nowych dla siebie idei. Do aktu, który naprawdę wyzwala ją z kamiennej skorupy – szaleńczego tańca w deszczu – bohaterka zdolna jest tylko pod wpływem przypadkowo przyjętego THC.
Lee pokazuje jednak, że gwałtowne zderzenie dwóch światów nie zawsze musi skończyć się katastrofą. Ojciec Elliota zdaje się doskonale odnajdywać w środowisku Woodstock, dochodząc do idealnej równowagi: młodzieńcze idee pozwalają mu odżyć, ponownie poczuć ciepło krwi i bicie serca. Nie ma tu jednak mowy o niezdrowym zachłyśnięciu się młodością, skazanej na porażkę próbie negacji ograniczeń własnego ciała i umysłu. Jest za to ich ponowne rozpoznanie, akceptacja i swego rodzaju afirmacja. W tym procesie rekonstrukcji własnego „ja” pomaga Jake`owi Vilma, grany przez Lieva Schreibera (który tą rolą wchodzi w interesujący, w istocie niemal genderowy dialog ze swą poprzednią kreacją – Szablozębnym z „X-Men Genezy: Wolverine”, 2009) były komandos transwestyta. Vilma jest uosobieniem sprzeczności (z jednej strony to twardy, nie przebierający w środkach żołnierz, z drugiej – podręcznikowy wręcz freak) – signum temporis przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Paradoksalnie jest on (ona?) jednak jedynym bohaterem filmu Lee absolutnie pewnym swej tożsamości – i jako taki decyduje się przyjąć na siebie rolę przewodnika Elliota i Jake`a. To w dużej mierze dzięki Vilmie udaje im się dojrzeć w kolorowym szaleństwie Woodstock miejsce dla siebie.
„Zdobyć Woodstock” zwraca uwagę nietypową formą, reżyser zdecydował się bowiem na bezpośrednie nawiązania do wspomnianego już dokumentu Wadleigha. Dzieli ekran ma dwie, trzy części, fabularyzuje poszczególne sceny, często wprowadza obszerne cytaty. Z próby odtworzenia atmosfery tamtych lat Lee nie zawsze jednak wychodzi zwycięsko: opowiadanie często niespodziewanie staje w miejscu, a reżyser zdaje się zbytnio, przy tym nieumiejętnie, hołdować temu, co Alfred Hitchcock nazywał „religią gratisowości”. W „Zdobyć Woodstock” twórca umieszcza wiele scen, które zdają się narzucać nowe konteksty i znaczenia, a które w toku akcji okazują się być tylko niezobowiązującą intelektualnie ornamentyką, co uważnego widza musi wprawiać w niemałe zakłopotanie.
Ang Lee nie żywi ambicji stworzenia wielkiego portretu kultury kontestacji, daleko mu do stawiania jednoznacznych tez w typie tych znanych na przykład z powieści Michela Houellebecqa „Cząstki elementarne”. „Zdobyć Woodstock” to przede wszystkim lekka komedia obyczajowa, pełna hipisowskiego folkloru i przeróżnych, zwykle bardzo plastycznych, manifestacji tamtych idei. Myli się jednak ten, kto twierdzi, iż reżyser nie stara się umieścić opisywanego przez siebie zjawiska w szerszym kontekście, że tylko wykorzystuje estetykę, a unika sięgania głębiej. Nad filmowym obrazem Woodstock unosi się bowiem nieznośny duch przemijania, widmo nieuchronnego końca. Festiwal u Anga Lee to tylko chwilowy karnawał wolności, zmuszony do nieustannego mierzenia się z tym światem, który tak bardzo pragnie zanegować. Reżyser pokazuje, jak równolegle z eksplozjami woodstockowej ekstazy, która jest udziałem barwnej młodzieży, w mieszkańcach Bethel – tym mikrokosmosie tradycyjnej Ameryki – rozwija się świadomość głęboko kapitalistyczna, jak po otrząśnięciu się z pierwszego szoku najpierw oswajają oni, a potem wręcz wchłaniają kwiatową rewolucję.
Lee kończy swój film sceną, w której jeden z organizatorów festiwalu zapowiada kolejne, „jeszcze piękniejsze” wydarzenie: wielki koncert Rolling Stonesów. Łatwo domyślić się, że chodzi tu o niesławny festiwal w Altamont – ogromne muzyczne wydarzenie, które jednak zakończyło się krwawymi zamieszkami, obnażając przy tym całą naiwność wielu hipisowskich ideałów. Trudno o bardziej bezpośredni zwiastun końca epoki dzieci kwiatów.
Wydarzenie to w swej pierwotnej, oryginalnej formie funkcjonuje w sferze audiowizualnej przede wszystkim dzięki jednej produkcji: dokumentalnemu „Woodstock: Three Days Of Peace And Music” Michaela Wadleigha (1970). W filmie tym oglądamy to, co bez zastanowienia nazwać można esencją festiwalu: koncerty i bawiącą się na nich rozszalałą hipisowską młodzież. Wadleigh ukazuje obraz woodstockowej euforii, niczym nie skrępowanej zabawy kilkuset tysięcy osób odurzonych marihuaną i LSD. Fragmenty koncertów, uzupełnione wypowiedziami uczestników imprezy, to jedno z najlepszych dostępnych dziś świadectw tego, jak pokolenie 68 starało się wcielać w życie swoje idee.
Ang Lee decyduje się pokazać festiwal od zupełnie innej strony. W końcu Woodstock nie wziął się z niczego, nie został powołany do życia wibracjami hinduskich mantr czy mocą wprawionego w medytacji umysłu. Nie, za organizacją festiwalu stoi, obok oczywiście rzeszy przedsiębiorców, prawników i różnych entuzjastów muzyki, młody chłopak. To niejaki Elliot Tiber, który w koncercie upatruje szansy na uratowanie podupadającego kurortu swoich rodziców. Jako szef Izby Handlowej małej mieściny Bethel decyduje się pomóc organizatorom festiwalu, którzy, przepędzeni przez władze miasteczka Wallkill, rozpaczliwie szukają miejsca na organizację już oficjalnie ogłoszonej imprezy. Wkrótce Bethel zaczynają zalewać fale hipisów, a prawdziwa powódź nadchodzi, gdy Elliot ogłasza, iż wstęp na koncerty jest darmowy. Pięćset tysięcy barwnej młodzieży opanowuje miasteczko, wystawiając jego mieszkańców, w tym Elliota i jego rodziców, na ciężką próbę.
Lee ani raz nie pokazuje tego, co tak upodobał sobie Wadleigh – koncertów. Tajwański reżyser skupia się na historiach, które dzieją się niejako obok głównej części festiwalu, aczkolwiek są oczywiście bezpośrednio z nim związane. Kamera rzadko opuszcza kurort rodziców Elliota – jako festiwalowe centrum dowodzenia jest on też głównym miejscem akcji filmu. Właśnie tam, a nie pod koncertową sceną, kultura dzieci kwiatów zderza się z prowincjonalną mentalnością, a mieszkańcy miasteczka poddani zostają wpływowi sił nieznanych, a często i niepożądanych. Reżyser opowiada o „zjawisku Woodstock” przez pryzmat historii pojedynczych osób. Skupiając się na jednostce, pokazuje, jaki wpływ miał na nią ten największy manifest hipisowskiej wizji świata.
Wybierając i tworząc swoich bohaterów, Lee ponownie sięgnął do osobistego leksykonu amerykańskich charakterów i stereotypów, uważnie wybierając te najbardziej charakterystyczne dla popularnej wizji amerykańskiego społeczeństwa tamtego okresu. Poszczególne postaci sprawiają wrażenie raczej wypełnionych mimiką i gestykulacją popkulturowych szablonów, niż pełnokrwistych bohaterów. Nie jest to jednak zarzut – dzięki temu ich losy stają się zwierciadłem, w którym odbija się ówczesna Ameryka. Ci, którzy znaleźli się w samym centrum festiwalu, nie mogą pozostać na niego obojętnymi. Wydarzenie to odciska swe piętno na każdym, kto pozwoli, by choć okruch z trzech dni pokoju i muzyki dostał mu się pod skórę. Czy jednak może to powadzić do permanentnych zmian? Czy wielkie idee lat sześćdziesiątych naprawdę miały silę, by gruntownie przebudować rzeczywistość?
„Zdobyć Woodstock” powstało na podstawie autobiograficznej książki Elliota Tibera, nic dziwnego zatem, że to jego Lee czyni główną postacią filmu. Kreowany przez Demetriego Martina bohater to introwertyczny homoseksualista, którego największym marzeniem jest ucieczka z ciasnego Bethel i poświęcenie się karierze artystycznej. W miasteczku zostaje jednak ze względu na rodziców, którzy sami nie są w stanie poradzić sobie z prowadzeniem dogorywającego kurortu. Elliot tonie w otaczającej go beznadziei i marazmie. Fakt, że zostaje „najmłodszym w historii” prezesem Izby Handlowej Bethel, brzmi jak ponury żart – instytucja ta liczy raptem kilku niezdolnych do poważnego działania staruszków. Gdy rozpoczynają się przygotowania do festiwalu, rzeczywistość otaczająca Elliota radykalnie się zmienia – chłopak wciągnięty zostaje w samo serce wydarzeń; otoczony wszechobecną symboliką hipisowskiej rewolucji w końcu ulega jej pokusom. To jednak nie Elliot będzie tym, któremu woodstockowa euforia wejdzie w świadomość, by tam dokonywać szaleńczych rekonstrukcji światopoglądu. Wydarzenia festiwalu tylko utwierdzą go w dawnych przekonaniach – przyspieszą decyzję o wyjeździe w wielki świat.
Młody bohater Anga Lee w opowiadanej historii pełni przede wszystkim rolę bezgłośnego narratora, ludzkiego spoiwa poszczególnych zdarzeń. Prawdziwe zmiany dokonują się bowiem nie w nim, ale wokół niego: w ideach dzieci kwiatów będzie musiał odnaleźć się nie zagubiony gej-artysta (który wydaje się wręcz wzorowym kandydatem na uczestnika kolorowej rewolucji), ale ci, dla których festiwal jest czymś spoza znanej i oswojonej rzeczywistości. Reżyserowi daleko jednak do czarno-białej kategoryzacji, według której przymus samookreślenia się wobec wolnościowych idei hipisowskiej wspólnoty doprowadza do jednoznacznej (a przede wszystkim jednogłośnej) rewaloryzacji poglądów. Lee pozostawia widza w aporii, nie chce zająć konkretnego stanowiska i wybrać dla niego przekonujących argumentów. Przedstawiając losy otaczających głównego bohatera postaci, uświęca wątpliwości i sprzeczności.
I tak Billy (Emile Hirsch) – przyjaciel Elliota z dzieciństwa – w czasie festiwalu w Woodstock znajdzie wreszcie duchowe schronienie dla swego umęczonego umysłu. Po powrocie z Wietnamu, jak wielu młodych ludzi, bohater nie może odnaleźć się w pozawojennej rzeczywistości. Torturowany wspomnieniami azjatyckiego konfliktu, odtwarza wydarzenia z frontu – nie czuje się potrzebny w ułożonym świecie. Gdy happeningowo-teatralna grupa Earthlight Players odgrywa nowoczesną wersję „Trzech sióstr” Czechowa, rozpoczynając ją od głośnych oskarżeń i obelg rzucanych w stronę publiczności, Billy z radością wbiega na scenę. Jego głos idealnie współbrzmi z chórem obrażającym społeczeństwo – on sam przecież ma wystarczające powody, by rzucać obelgi w twarz tym, którzy uczynili go takim, jakim jest. Billy jest w filmie Lee postacią wręcz archetypiczną. Nietrudno rozpoznać w nim mentalnego bliźniaka Michaela z „Łowcy jeleni” (1978), a przede wszystkim typowego reprezentanta spaczonej powojenną traumą amerykańskiej młodzieży, dla której partycypacja w hipisowskich ideach pokoju i miłości jest możliwością długo oczekiwanego wyzwolenia.
Młodzieżowa kultura lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych została zbudowana na ludziach podobnych Billy`emu, ale wyrzuciła poza nawias tych, którzy w dotychczasowym porządku odnajdywali oparcie i kontekst wymagany do samookreślenia. To rodzice Elliota – Sonia (Imelda Staunton) i Jake (Henry Goodman) – stają w obliczu gwałtownego naporu nieznanych sił, które dla nich nie są już tylko prądem, z jakim mogą płynąć lub zostać spokojnie na brzegu. Starszemu małżeństwu, głęboko zakorzenionemu w dawnej rzeczywistości, przychodzi zmierzyć się z rzeczywistością nową, w dodatku taką, która wcale ich nie potrzebuje. Nie ma już mowy o ewolucji jednostki, o łagodnym rozwinięciu jej ideałów lub pomocy w odnalezieniu tożsamości – to reaktualizacja konfliktu starego z nowym, tradycyjnego z nowoczesnym. Personifikacją dawnego porządku jest matka Elliota – postać najbardziej tragiczna pośród bohaterów filmu Anga Lee. Ta boleśnie stereotypowa Żydówka pozwala, by pulsująca wszędzie wokół atmosfera otwartości i altruizmu naznaczyła i ją, jednak tylko po to, by w finale filmu zanegować każdą z nowych dla siebie idei. Do aktu, który naprawdę wyzwala ją z kamiennej skorupy – szaleńczego tańca w deszczu – bohaterka zdolna jest tylko pod wpływem przypadkowo przyjętego THC.
Lee pokazuje jednak, że gwałtowne zderzenie dwóch światów nie zawsze musi skończyć się katastrofą. Ojciec Elliota zdaje się doskonale odnajdywać w środowisku Woodstock, dochodząc do idealnej równowagi: młodzieńcze idee pozwalają mu odżyć, ponownie poczuć ciepło krwi i bicie serca. Nie ma tu jednak mowy o niezdrowym zachłyśnięciu się młodością, skazanej na porażkę próbie negacji ograniczeń własnego ciała i umysłu. Jest za to ich ponowne rozpoznanie, akceptacja i swego rodzaju afirmacja. W tym procesie rekonstrukcji własnego „ja” pomaga Jake`owi Vilma, grany przez Lieva Schreibera (który tą rolą wchodzi w interesujący, w istocie niemal genderowy dialog ze swą poprzednią kreacją – Szablozębnym z „X-Men Genezy: Wolverine”, 2009) były komandos transwestyta. Vilma jest uosobieniem sprzeczności (z jednej strony to twardy, nie przebierający w środkach żołnierz, z drugiej – podręcznikowy wręcz freak) – signum temporis przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Paradoksalnie jest on (ona?) jednak jedynym bohaterem filmu Lee absolutnie pewnym swej tożsamości – i jako taki decyduje się przyjąć na siebie rolę przewodnika Elliota i Jake`a. To w dużej mierze dzięki Vilmie udaje im się dojrzeć w kolorowym szaleństwie Woodstock miejsce dla siebie.
„Zdobyć Woodstock” zwraca uwagę nietypową formą, reżyser zdecydował się bowiem na bezpośrednie nawiązania do wspomnianego już dokumentu Wadleigha. Dzieli ekran ma dwie, trzy części, fabularyzuje poszczególne sceny, często wprowadza obszerne cytaty. Z próby odtworzenia atmosfery tamtych lat Lee nie zawsze jednak wychodzi zwycięsko: opowiadanie często niespodziewanie staje w miejscu, a reżyser zdaje się zbytnio, przy tym nieumiejętnie, hołdować temu, co Alfred Hitchcock nazywał „religią gratisowości”. W „Zdobyć Woodstock” twórca umieszcza wiele scen, które zdają się narzucać nowe konteksty i znaczenia, a które w toku akcji okazują się być tylko niezobowiązującą intelektualnie ornamentyką, co uważnego widza musi wprawiać w niemałe zakłopotanie.
Ang Lee nie żywi ambicji stworzenia wielkiego portretu kultury kontestacji, daleko mu do stawiania jednoznacznych tez w typie tych znanych na przykład z powieści Michela Houellebecqa „Cząstki elementarne”. „Zdobyć Woodstock” to przede wszystkim lekka komedia obyczajowa, pełna hipisowskiego folkloru i przeróżnych, zwykle bardzo plastycznych, manifestacji tamtych idei. Myli się jednak ten, kto twierdzi, iż reżyser nie stara się umieścić opisywanego przez siebie zjawiska w szerszym kontekście, że tylko wykorzystuje estetykę, a unika sięgania głębiej. Nad filmowym obrazem Woodstock unosi się bowiem nieznośny duch przemijania, widmo nieuchronnego końca. Festiwal u Anga Lee to tylko chwilowy karnawał wolności, zmuszony do nieustannego mierzenia się z tym światem, który tak bardzo pragnie zanegować. Reżyser pokazuje, jak równolegle z eksplozjami woodstockowej ekstazy, która jest udziałem barwnej młodzieży, w mieszkańcach Bethel – tym mikrokosmosie tradycyjnej Ameryki – rozwija się świadomość głęboko kapitalistyczna, jak po otrząśnięciu się z pierwszego szoku najpierw oswajają oni, a potem wręcz wchłaniają kwiatową rewolucję.
Lee kończy swój film sceną, w której jeden z organizatorów festiwalu zapowiada kolejne, „jeszcze piękniejsze” wydarzenie: wielki koncert Rolling Stonesów. Łatwo domyślić się, że chodzi tu o niesławny festiwal w Altamont – ogromne muzyczne wydarzenie, które jednak zakończyło się krwawymi zamieszkami, obnażając przy tym całą naiwność wielu hipisowskich ideałów. Trudno o bardziej bezpośredni zwiastun końca epoki dzieci kwiatów.
„Zdobyć Woodstock” („Taking Woodstock”). Reż.: Ang Lee. Scen.: James Schamus. Obsada: Demetri Martin, Emile Hirsch, Liev Schreiber. Gatunek: komedia. Produkcja: USA 2009, 110 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |