
JEST DOBRZE, JEST DOBRZE, ALE...
A
A
A
Felieton
Uwaga, będę zrzędzić i dziamdolić.
Dwa dni spędziłem w odciętym od świata Krakowie. Hufce zimy podeszły blisko pod miasto, niszcząc linie trakcyjne od strony Kozłowa i zatrzymując składy pociągów w szczerym polu. Przez dwa popołudnia i wieczory przemierzałem trasę między Rynkiem Głównym a Kazimierzem, mając w pamięci całkiem niedawne, środowiskowo-sytuacyjne wykuwanie się generacji roczników siedemdziesiątych. Dotychczas Kraków cechowała osobliwa prawidłowość: do jakiejkolwiek knajpki człowiek by nie zajrzał, zawsze spotykał znajome twarze, które właśnie dokonywały nowego rozbioru literatury najnowszej lub reinterpretacji twórczości własnej lub kolegi po piórze. Zaglądałem więc do Psa, zachodziłem do Dymu, na Kazimierzu obowiązkowo zaliczałem Alchemię, a przede wszystkim – Lokatora. Wiał halny i chyba tylko on mógł być jedynym usprawiedliwieniem mojej daremnej Odysei. Po raz pierwszy nie spotkałem żadnego twórcy, jakby wszyscy pozamykali się w domach, albo halny wywiał ich z miasta. I gdyby nie specjalnie umówione spotkanie z R., krytykiem i prozaikiem w jednym, gdyby nie telefon do M.E., poetki, doświadczyłbym sartre’owskiej samotności w krakowskim tłumie. Nie chcę przez to powiedzieć, że literatura rodzi się w knajpach, ale spotkania twarzą w twarz zawsze sprzyjały jej „refleksyjnemu” wzrastaniu i „samoświadomości”.
Owszem, trochę przesadzam, ponieważ spotkałem prozaika S., zamieniłem słowo z redaktorem M., kilka chwil spędziłem z poetą i pieśniarzem Z. Tyle że na ulicy, w biegu, w przejściu, na jednym papierosie. Bo pierwszy przygotowywał redakcję swojej książki, drugi biegł z wykładu na wykład, a trzeci musiał opracować cykl zajęć dla kursantów kreatywnego pisania. Zapracowany ten Kraków, pełen zobowiązań, zabiegany jak nigdy dotąd i próżno szukać tej powolności i niefrasobliwego trwonienia czasu, z którego słynął onegdaj pośród innych miast Polski.
Ale też peregrynacje krakowskie wydały mi się raptem symbolicznym zobrazowaniem sytuacji, w jakiej znalazła się dzisiejsza literatura, zwłaszcza w jej środowiskowym kształcie. Jakoś dziwnie zgettyzowała się literatura, jej twórcy stali się zakładnikami własnych zobowiązań, projektów, dzieł i doktoratów, i każdy w swoją stronę pcha literacki wózek. Może czepiam się, może tak właśnie być powinno, a cały ten środowiskowy imperatyw był i jest wyłącznie mirażem. Jednak śmiem twierdzić, że wraz z gettyzacją, zanika sedno literatury, jej wewnętrzny puls – polemiczność i dyskursywność. Pierwsze oznaki jej atrofii widać było od kilku lat w narastającej dewaluacji pism literackich. Po boomie lat 90., w połowie dekady nowego wieku zaczęły padać jak muchy, a te – funkcjonujące do dzisiaj – trwają siłą inercji i determinacji ich redaktorów, która też ma swoje granice. I dożyliśmy czasów, że pisma literackie przestały być znaczącą agorą wypowiadanych sądów, analiz, dyskusji. Czytelnictwo czasopism literackich spada na łeb na szyję. Niewielu już podnieca druk w czasopiśmie, niewiele też znaczy polemika, recenzja w nim pomieszczona. Tym samym kurczy się przestrzeń literackiego dialogu. Gdzie polemizować, skoro miejsc coraz mniej, a sam dialog stał się wielce umowny. Internet, niczym ten wolny rynek w kapitalizmie, wszystkiego nie załatwi. Ech, jakże chciałbym hiperbolizować i uprawiać czarnowidztwo.
Zanim na dobre zapanuje nowy rok, człowiek sięga w niedaleką przeszłość i zastanawia się, co przez ostatnie dwanaście miesięcy rozpalało umysły i wyobraźnię środowiskową. A naprawdę parę rzeczy mogło rozpalić do czerwoności, tyle że – summa summarum – kończyło się na niemiłym i zaskakującym wrażeniu, że żar literackich napięć i dyskursów spadał do temperatury letniego pokoju. Próbuję sobie przypomnieć teksty zarówno stricte literackie, jak i teoretyczne, których pojawienie się powinno wywołać gorączkę. Na pewno takim dziełem była „Polska do wymiany” Przemysława Czaplińskiego, w którym autor ukazywał rytuały przejścia od nowoczesności do jej krytycznej dekonstrukcji. I pośród kilku głosów najbardziej zastanawiający był spór Czaplińskiego z Tomaszem Mizerkiewiczem. Uderzyła mnie nieprzystawalność głosów obydwu polemistów. Tomasz Mizerkiewicz posługiwał się zupełnie innym kodem, poruszał się w odmiennej płaszczyźnie sensów, co nie pozwoliło adwersarzom ustalić najprostszych faktów. Czyżby nadszedł czas rozkodowanego instrumentarium analitycznego?
Innym tekstem, mocno nacechowanym, a tym samym na wstępie idealnie dyskusyjnym, był „Zwrot polityczny” Igora Stokfiszewskiego, wymierzony w świętą pojedynczość, osobność poezji. Stokfiszewski przedstawił swoją autonomiczną narrację o zaangażowanych wierszach. I sądząc po naruszeniu owej twierdzy metafizyki i estetycznej dominanty, powinien zostać polemicznie „ukamienowany” przez poetów i krytyków towarzyszących poezji. Tymczasem – nic takiego nie spotkało krytyka, choć on sam – jak słyszałem – gotów był pójść na każdą ustawkę.
Idźmy dalej – „Solistki”. Świetna, syntetyzująca antologia rodzaju żeńskiego. W pewnym sensie długo oczekiwana kontra dla formacji brulionowej, kształtującej czytelniczą wyobraźnię. Wszak, jakby nie patrzeć, poezja roczników sześćdziesiątych była poezją mężczyzn, a paradygmat poetycki Świetlickiego i Podsiadły na długo określił horyzont poznawczy i estetyczny. Nawet całkiem niedawno dźwięk słowa poezja wywoływał nazwiska Sosnowskiego, Tkaczyszyna-Dyckiego, a tymczasem alternatywne, „podziemne” państwo poetek poszerzało swoje granice. Pragnąłbym większego fermentu wokół „Solistek”, pragnąłbym ich mapy znaczeń równych „klasycystom” i barbarzyńcom”.
Gdy mowa o dziełach czysto literackich, które powinny stać się kamieniem węgielnym ogólnoliterackiej debaty, przychodzą mi na myśl przynajmniej trzy książki: „Rewers” Andrzeja Barta, „Instalacja Idziego” Jerzego Sosnowskiego i „Wroniec” Jacka Dukaja. I owszem, nie sposób odmówić im w pełni zasłużonych, licznych recenzji, ale czy te książki w znaczący sposób „stygmatyzują” obraz bieżącej literatury? Czy w pełni wykorzystany został ich potencjał poznawczy i aksjologiczny? Czy wyostrzają polemiczne pióra, aby znów dać się uwieść wrażeniu, że słowo pisane jest sprawą życia i śmierci, i że więcej znaczy niż panoszące się wokół pisane popularne, dla rozrywki?
Zakładam, że buduję fałszywy obraz, fundowany na własnej nieuważności i ignorancji. Może przeoczyłem postulowane przez siebie debaty, polemiki, dyskusje, nie zauważając owej „duszy gry o literaturę” – jak mawia Czapliński. Wyczuwam jednak, zwłaszcza z oddalenia, z perspektywy Olsztyna, gdzie niespiesznie dochodzą echa literackiego życia, swoisty rodzaj spadku temperatury dyskusji o literaturze i o literaturę. Powtórzę: spadek zaczął się od powolnego krachu pism literackich, to one były solą literatury. I pewnie komunałami zasuwam, wyważając otwarte drzwi frazesów. Ale coś niedobrego wisi w powietrzu, albo też – coś nowego przenika powietrze. Znaleźliśmy się w sytuacji przejścia, gdy stare metody dyskursywizacji literatury odchodzą do lamusa, a nowych jeszcze nie widać, a przynajmniej nie zostały nazwane.
I tam, w Krakowie, pytam zaprzyjaźnionego R., prozaika i krytyka w jednym, czy istnieje na przykład młody Kraków literacki? Czy jesteśmy już za starzy i za ślepi, by dostrzec postępy nowego, świeżej krwi, która przyspieszy rytm literatury i wypełni jej krwiobieg, zdetronizuje starych bogów, siebie obwoła demiurgami nowego porządku? Bo gdzieś tam, w innych miejscach, młodzi poeci i prozaicy pewnie budują własne zamki, rozrysowują szachownice literackich dzieł i spierając się o ich ważność do pierwszej krwi erystycznej? Zaprzyjaźniony pisarz odpowiada: „Nie, takiego Krakowa nie ma. Młodzi nie chcą się spierać. Młodzi chcą wydawać książki”. Jego słowa stają się metaforą powszechnej tendencji: wciąż chcemy wydawać książki, ale spierać się o nie – to już niekoniecznie. Tak, tak – roję sobie o romantycznych powinnościach, gdy literatura była wielkim zbiorowym wyzwaniem twórców ją określających. A może coś, co obieram jako niepokojącą anomalię, jest w gruncie rzeczy normalnością i trzeba się z nią oswoić. Zamiast syntez – cząstkowość, fragmenty, zamiast dyskusji – rozproszone i osobne głosy.
Dwa dni spędziłem w odciętym od świata Krakowie. Hufce zimy podeszły blisko pod miasto, niszcząc linie trakcyjne od strony Kozłowa i zatrzymując składy pociągów w szczerym polu. Przez dwa popołudnia i wieczory przemierzałem trasę między Rynkiem Głównym a Kazimierzem, mając w pamięci całkiem niedawne, środowiskowo-sytuacyjne wykuwanie się generacji roczników siedemdziesiątych. Dotychczas Kraków cechowała osobliwa prawidłowość: do jakiejkolwiek knajpki człowiek by nie zajrzał, zawsze spotykał znajome twarze, które właśnie dokonywały nowego rozbioru literatury najnowszej lub reinterpretacji twórczości własnej lub kolegi po piórze. Zaglądałem więc do Psa, zachodziłem do Dymu, na Kazimierzu obowiązkowo zaliczałem Alchemię, a przede wszystkim – Lokatora. Wiał halny i chyba tylko on mógł być jedynym usprawiedliwieniem mojej daremnej Odysei. Po raz pierwszy nie spotkałem żadnego twórcy, jakby wszyscy pozamykali się w domach, albo halny wywiał ich z miasta. I gdyby nie specjalnie umówione spotkanie z R., krytykiem i prozaikiem w jednym, gdyby nie telefon do M.E., poetki, doświadczyłbym sartre’owskiej samotności w krakowskim tłumie. Nie chcę przez to powiedzieć, że literatura rodzi się w knajpach, ale spotkania twarzą w twarz zawsze sprzyjały jej „refleksyjnemu” wzrastaniu i „samoświadomości”.
Owszem, trochę przesadzam, ponieważ spotkałem prozaika S., zamieniłem słowo z redaktorem M., kilka chwil spędziłem z poetą i pieśniarzem Z. Tyle że na ulicy, w biegu, w przejściu, na jednym papierosie. Bo pierwszy przygotowywał redakcję swojej książki, drugi biegł z wykładu na wykład, a trzeci musiał opracować cykl zajęć dla kursantów kreatywnego pisania. Zapracowany ten Kraków, pełen zobowiązań, zabiegany jak nigdy dotąd i próżno szukać tej powolności i niefrasobliwego trwonienia czasu, z którego słynął onegdaj pośród innych miast Polski.
Ale też peregrynacje krakowskie wydały mi się raptem symbolicznym zobrazowaniem sytuacji, w jakiej znalazła się dzisiejsza literatura, zwłaszcza w jej środowiskowym kształcie. Jakoś dziwnie zgettyzowała się literatura, jej twórcy stali się zakładnikami własnych zobowiązań, projektów, dzieł i doktoratów, i każdy w swoją stronę pcha literacki wózek. Może czepiam się, może tak właśnie być powinno, a cały ten środowiskowy imperatyw był i jest wyłącznie mirażem. Jednak śmiem twierdzić, że wraz z gettyzacją, zanika sedno literatury, jej wewnętrzny puls – polemiczność i dyskursywność. Pierwsze oznaki jej atrofii widać było od kilku lat w narastającej dewaluacji pism literackich. Po boomie lat 90., w połowie dekady nowego wieku zaczęły padać jak muchy, a te – funkcjonujące do dzisiaj – trwają siłą inercji i determinacji ich redaktorów, która też ma swoje granice. I dożyliśmy czasów, że pisma literackie przestały być znaczącą agorą wypowiadanych sądów, analiz, dyskusji. Czytelnictwo czasopism literackich spada na łeb na szyję. Niewielu już podnieca druk w czasopiśmie, niewiele też znaczy polemika, recenzja w nim pomieszczona. Tym samym kurczy się przestrzeń literackiego dialogu. Gdzie polemizować, skoro miejsc coraz mniej, a sam dialog stał się wielce umowny. Internet, niczym ten wolny rynek w kapitalizmie, wszystkiego nie załatwi. Ech, jakże chciałbym hiperbolizować i uprawiać czarnowidztwo.
Zanim na dobre zapanuje nowy rok, człowiek sięga w niedaleką przeszłość i zastanawia się, co przez ostatnie dwanaście miesięcy rozpalało umysły i wyobraźnię środowiskową. A naprawdę parę rzeczy mogło rozpalić do czerwoności, tyle że – summa summarum – kończyło się na niemiłym i zaskakującym wrażeniu, że żar literackich napięć i dyskursów spadał do temperatury letniego pokoju. Próbuję sobie przypomnieć teksty zarówno stricte literackie, jak i teoretyczne, których pojawienie się powinno wywołać gorączkę. Na pewno takim dziełem była „Polska do wymiany” Przemysława Czaplińskiego, w którym autor ukazywał rytuały przejścia od nowoczesności do jej krytycznej dekonstrukcji. I pośród kilku głosów najbardziej zastanawiający był spór Czaplińskiego z Tomaszem Mizerkiewiczem. Uderzyła mnie nieprzystawalność głosów obydwu polemistów. Tomasz Mizerkiewicz posługiwał się zupełnie innym kodem, poruszał się w odmiennej płaszczyźnie sensów, co nie pozwoliło adwersarzom ustalić najprostszych faktów. Czyżby nadszedł czas rozkodowanego instrumentarium analitycznego?
Innym tekstem, mocno nacechowanym, a tym samym na wstępie idealnie dyskusyjnym, był „Zwrot polityczny” Igora Stokfiszewskiego, wymierzony w świętą pojedynczość, osobność poezji. Stokfiszewski przedstawił swoją autonomiczną narrację o zaangażowanych wierszach. I sądząc po naruszeniu owej twierdzy metafizyki i estetycznej dominanty, powinien zostać polemicznie „ukamienowany” przez poetów i krytyków towarzyszących poezji. Tymczasem – nic takiego nie spotkało krytyka, choć on sam – jak słyszałem – gotów był pójść na każdą ustawkę.
Idźmy dalej – „Solistki”. Świetna, syntetyzująca antologia rodzaju żeńskiego. W pewnym sensie długo oczekiwana kontra dla formacji brulionowej, kształtującej czytelniczą wyobraźnię. Wszak, jakby nie patrzeć, poezja roczników sześćdziesiątych była poezją mężczyzn, a paradygmat poetycki Świetlickiego i Podsiadły na długo określił horyzont poznawczy i estetyczny. Nawet całkiem niedawno dźwięk słowa poezja wywoływał nazwiska Sosnowskiego, Tkaczyszyna-Dyckiego, a tymczasem alternatywne, „podziemne” państwo poetek poszerzało swoje granice. Pragnąłbym większego fermentu wokół „Solistek”, pragnąłbym ich mapy znaczeń równych „klasycystom” i barbarzyńcom”.
Gdy mowa o dziełach czysto literackich, które powinny stać się kamieniem węgielnym ogólnoliterackiej debaty, przychodzą mi na myśl przynajmniej trzy książki: „Rewers” Andrzeja Barta, „Instalacja Idziego” Jerzego Sosnowskiego i „Wroniec” Jacka Dukaja. I owszem, nie sposób odmówić im w pełni zasłużonych, licznych recenzji, ale czy te książki w znaczący sposób „stygmatyzują” obraz bieżącej literatury? Czy w pełni wykorzystany został ich potencjał poznawczy i aksjologiczny? Czy wyostrzają polemiczne pióra, aby znów dać się uwieść wrażeniu, że słowo pisane jest sprawą życia i śmierci, i że więcej znaczy niż panoszące się wokół pisane popularne, dla rozrywki?
Zakładam, że buduję fałszywy obraz, fundowany na własnej nieuważności i ignorancji. Może przeoczyłem postulowane przez siebie debaty, polemiki, dyskusje, nie zauważając owej „duszy gry o literaturę” – jak mawia Czapliński. Wyczuwam jednak, zwłaszcza z oddalenia, z perspektywy Olsztyna, gdzie niespiesznie dochodzą echa literackiego życia, swoisty rodzaj spadku temperatury dyskusji o literaturze i o literaturę. Powtórzę: spadek zaczął się od powolnego krachu pism literackich, to one były solą literatury. I pewnie komunałami zasuwam, wyważając otwarte drzwi frazesów. Ale coś niedobrego wisi w powietrzu, albo też – coś nowego przenika powietrze. Znaleźliśmy się w sytuacji przejścia, gdy stare metody dyskursywizacji literatury odchodzą do lamusa, a nowych jeszcze nie widać, a przynajmniej nie zostały nazwane.
I tam, w Krakowie, pytam zaprzyjaźnionego R., prozaika i krytyka w jednym, czy istnieje na przykład młody Kraków literacki? Czy jesteśmy już za starzy i za ślepi, by dostrzec postępy nowego, świeżej krwi, która przyspieszy rytm literatury i wypełni jej krwiobieg, zdetronizuje starych bogów, siebie obwoła demiurgami nowego porządku? Bo gdzieś tam, w innych miejscach, młodzi poeci i prozaicy pewnie budują własne zamki, rozrysowują szachownice literackich dzieł i spierając się o ich ważność do pierwszej krwi erystycznej? Zaprzyjaźniony pisarz odpowiada: „Nie, takiego Krakowa nie ma. Młodzi nie chcą się spierać. Młodzi chcą wydawać książki”. Jego słowa stają się metaforą powszechnej tendencji: wciąż chcemy wydawać książki, ale spierać się o nie – to już niekoniecznie. Tak, tak – roję sobie o romantycznych powinnościach, gdy literatura była wielkim zbiorowym wyzwaniem twórców ją określających. A może coś, co obieram jako niepokojącą anomalię, jest w gruncie rzeczy normalnością i trzeba się z nią oswoić. Zamiast syntez – cząstkowość, fragmenty, zamiast dyskusji – rozproszone i osobne głosy.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |