WRZÓD I WRZASK ELFRIEDE JELINEK
A
A
A
Pisarstwo Elfriede Jelinek nigdy nie było lekkie; nawet błyskotliwe poczucie humoru obecne w jej powieściach jest zbyt sarkastyczne, by odciążyć przysadzistą składnię i tłoczące się w niej obrazy, metafory, skojarzenia – całą zawrotną poetyckość jej stylu. Nie zamierzam oczywiście krytykować go za brak wdzięku czy umiaru, wszyscy zresztą wiedzą, jak pisze Jelinek, uprzedzam jedynie, że „Dzieci umarłych” pozostawiają daleko w tyle jej inne powieści, no może poza „jesteśmy przynętą, kochanie!”, lecz awangardowy szum wczesnej książki to trochę inna sprawa. Ostrzegam zatem na początek, że „Dzieci umarłych” są niebywale trudne, męczące psychicznie, ale chyba warte grzechu. (A propos grzechu – książka powinna mieć 666 stron, a w polskim wydaniu ma 664. Blisko, ale miłośnik talentu austriackiej pisarki może nabawić się melancholii). Książka jest warta grzechu, a jak nie grzechu, to poświęcenia, uchodzi bowiem za opus magnum Jelinek i jeden z najważniejszych tekstów podejmujących problem obecności Shoah.
Niektórzy lubią radykalną poezję i chętnie oddadzą się (masochistycznej) rozkoszy lektury tej książki. „Dzieci umarłych” są ekstremalne pod każdym względem. Fabuła opiera na pewnym zestawie tematów, do których się powraca, za to zarys akcji jest prawie niemożliwy do wyodrębnienia. Rozwiązłość stylistyczna Jelinek przekracza wszelkie granice, przy czym jeśli w innych książkach opisy koncentrowały się wokół pewnego ograniczonego zespołu metafor, tak tu można odnieść wrażenie, że autorka celowo dąży do skomasowanego nadmiaru języka, który rzuca nam w twarz i pod nogi, a przez to unieruchamia, wstrząsa, osacza czytelnika (może – przeciwnika?).
Rozmaitość tematów domaga się różnorodności języków, a ponieważ łączy je wszystkie jeden zasadniczy problem, który usiłuje rozpoznać ta powieść, odłamki wielorakich stylów przenikają się w prawie każdym momencie. Nawarstwione w ten sposób płaszczyzny dają w efekcie poszarpany, chropowaty, luźno związany tekst, stanowiący swoisty recykling, a lepiej: przemiał odmiennych dyskursów. To set zmiksowany po mistrzowsku z kawałków, które nigdy nie były na żadnej liście przebojów, i tych dźwięków z reala, które przechodzą nam mimo uszu, bo wstydzimy się je słyszeć. Set hiperpolifoniczny: noise, trash, doom metal i, last but not least, dreampop. Nie zapominajmy o akcencie lokalnym, jodłowaniu. Do takiej muzyki nie da się tańczyć. Ale trzeba się wsłuchać. Być może w głębi jest to sztuka fugi. Na pewno zaś – refleksja nad możliwościami przetwarzania romantycznego beatu. Wyobrażam sobie też Jelinek jako szaloną bezdomną kolekcjonerkę krążącą po wysypisku śmieci, by w końcu stworzyć z nich jakąś cudowną machinę, z której wyświetla nam nasz (tzn. ludzi) obraz z własnej perspektywy.
A jest to perspektywa jadowita, można by nawet powiedzieć, że nienawistna, choć oczywiście usprawiedliwiona potencjałem krytycznym. W „Dzieciach umarłych” nie chodzi tylko o Austrię i jej rozrachunek z nazistowską przeszłością/teraźniejszością. Wydaje mi się, że jest tu inny nadrzędny problem, dzięki któremu cały ten językowy melanż zachowuje jednak spójność i fabularną konsekwencję. Powieść Jelinek ma być przestrzenią wywołującą (ale nie uobecniającą) nie tylko wyrwę pamięci o milionach zamordowanych podczas II wojny Innych, ale i powieścią o śmierci, która stanowi tu coś w rodzaju zasady rzeczywistości całego naszego społeczeństwa. Jelinek usiłuje pomieścić w tekście wszystko to, co postrzega jako nie-życie. Jeśli Thomas Bernhard zapisał traumę w procesie jej „wymazywania”, Jelinek, nawiązując zresztą pewnie do tej genialnej powieści, twierdzi, że pisze przeciwko wymazywaniu z pamięci, pisze po to, by dotrzeć do prymarnej, zarazem historycznej i egzystencjalnej, rany. Wywoływanie nieobecnych z przeszłości odbywać się powinno jedynie przez wskazanie pustego miejsca, stworzeniu tekstowej ramy dla tych, których nie ma. Podobnie rzecz ma się na przykład w „Austerlitz” W. G. Sebalda; przypomina się także „Ukochana” Toni Morrison, zwłaszcza ze względu na ducha, w którym bohaterów nawiedza to, co kiedyś zgładzone.
Zawieszenie pomiędzy światem żywych i umarłych, bycie upiorem, zombie, duchem, staje się u Jelinek główną figurą obrazującą społeczne i jednostkowe sposoby życia. Wprawdzie pisarka bierze na warsztat Austriaków: akcję umieściła w sercu Alp, mekce emerytów w dresach i butach zdrowotnych, turystyki, piwa, piosenek ludowych i nordic walking, gdzie wszystko podszyte jest trupem i naturą, ale myślę, że jej krytykę z powodzeniem może wziąć do siebie cała reszta Europy, o Ameryce nie wspominając. Fabuła kręci się wokół trójki bohaterów, którzy umarli, lecz krążą po okolicy. Okazuje się jednak, że przed śmiercią ich życie nie różniło się zbytnio od tego, co teraz. Często nie wiemy, czy żyli w momentach, kiedy opowiada się dotyczące ich zdarzenia. W tych górach umarli są tak naprawdę wszyscy, bo prowadzą życie wyzute z życia. Życie byle jakie, głupie, całkowicie poddane tandetnym modom i prostym ideologiom. Przede wszystkim zaś: życie polegające na uprzedmiatawianiu wszystkich i wszystkiego – ta przemoc ujarzmiania wzmaga jeszcze śmiertelny paraliż, w jaki ze strachu wprowadzamy całą otaczającą nas rzeczywistość.
Najlepszym przykładem jest tu stosunek człowieka do natury, jeden z najistotniejszych problemów tej powieści. W świecie turystów natura nie istnieje, jest szczelnie opakowana i spreparowana tak, by tworzyć piękny alpejski krajobraz. Ale natury nie można zgładzić do końca. Dlatego co chwilę w górach dzieją się jakieś katastrofy i giną ludzie. Jelinek usiłuje wywołać brutalne, nieprzewidywalne i brudne siły natury. W jej opisach często możemy znaleźć metaforykę abiektalną. To właśnie dlatego duchy zamordowanych Żydów powracają wprost z rozstępującej się ziemi, na końcu czeka zaś katastrofa naturalna.
Jelinek nie widzi żadnego wyjścia z tego impasu, choć zza okrutnego obrazu człowieka domyślamy się pragnienia jakichś etycznych postulatów, na których można by budować relacje z innymi. Ale taki wniosek może pochodzić jedynie od czytelnika, bo wizja świata w samej powieści płynie z przerażenia i rozpaczy, zamienianych w chłoszczącą krytykę i czarną ironię. Jelinek nie waha się pisać obrazoburczo. Często oskarża Boga o zło, a religię chrześcijańską o przemoc. Chrystus jest tu przede wszystkim człowiekiem, również cierpiącym i zamordowanym, opuszczonym przez Boga. Brak metafizycznego sensu sprawia, że ożywają w nas jedynie zwierzęta, reszta zaś doświadczana jest jako martwa i podszyta nicością. W pewnym tylko momencie narratorka dopuszcza do głosu niemożliwe pragnienie: „...świat na zewnątrz jest pełen zwyczajności, którą jednak chętnie podchwycilibyśmy, gdybyśmy tylko nie byli martwi! Gdybyśmy tylko jedyny raz byli w stanie przybyć i chwycić coś stałego, twardego, czego nie kupiliśmy, ale co ukradliśmy własnemu ciału, własnymi rękami (demaskacja bez szans powodzenia!) żeby raz nie być martwym!”. Właśnie, to pragnienie to „demaskacja bez szans powodzenia”; w swoich powieściach Jelinek demaskuje jednak uporczywie i nieustannie, powodzenie pozostawia natomiast w rękach czytelnika. W „Dzieciach umarłych” to rozliczenie z ludźmi wydaje się najbardziej kompletne, doprowadzone do wrzenia, imponujące.
Niektórzy lubią radykalną poezję i chętnie oddadzą się (masochistycznej) rozkoszy lektury tej książki. „Dzieci umarłych” są ekstremalne pod każdym względem. Fabuła opiera na pewnym zestawie tematów, do których się powraca, za to zarys akcji jest prawie niemożliwy do wyodrębnienia. Rozwiązłość stylistyczna Jelinek przekracza wszelkie granice, przy czym jeśli w innych książkach opisy koncentrowały się wokół pewnego ograniczonego zespołu metafor, tak tu można odnieść wrażenie, że autorka celowo dąży do skomasowanego nadmiaru języka, który rzuca nam w twarz i pod nogi, a przez to unieruchamia, wstrząsa, osacza czytelnika (może – przeciwnika?).
Rozmaitość tematów domaga się różnorodności języków, a ponieważ łączy je wszystkie jeden zasadniczy problem, który usiłuje rozpoznać ta powieść, odłamki wielorakich stylów przenikają się w prawie każdym momencie. Nawarstwione w ten sposób płaszczyzny dają w efekcie poszarpany, chropowaty, luźno związany tekst, stanowiący swoisty recykling, a lepiej: przemiał odmiennych dyskursów. To set zmiksowany po mistrzowsku z kawałków, które nigdy nie były na żadnej liście przebojów, i tych dźwięków z reala, które przechodzą nam mimo uszu, bo wstydzimy się je słyszeć. Set hiperpolifoniczny: noise, trash, doom metal i, last but not least, dreampop. Nie zapominajmy o akcencie lokalnym, jodłowaniu. Do takiej muzyki nie da się tańczyć. Ale trzeba się wsłuchać. Być może w głębi jest to sztuka fugi. Na pewno zaś – refleksja nad możliwościami przetwarzania romantycznego beatu. Wyobrażam sobie też Jelinek jako szaloną bezdomną kolekcjonerkę krążącą po wysypisku śmieci, by w końcu stworzyć z nich jakąś cudowną machinę, z której wyświetla nam nasz (tzn. ludzi) obraz z własnej perspektywy.
A jest to perspektywa jadowita, można by nawet powiedzieć, że nienawistna, choć oczywiście usprawiedliwiona potencjałem krytycznym. W „Dzieciach umarłych” nie chodzi tylko o Austrię i jej rozrachunek z nazistowską przeszłością/teraźniejszością. Wydaje mi się, że jest tu inny nadrzędny problem, dzięki któremu cały ten językowy melanż zachowuje jednak spójność i fabularną konsekwencję. Powieść Jelinek ma być przestrzenią wywołującą (ale nie uobecniającą) nie tylko wyrwę pamięci o milionach zamordowanych podczas II wojny Innych, ale i powieścią o śmierci, która stanowi tu coś w rodzaju zasady rzeczywistości całego naszego społeczeństwa. Jelinek usiłuje pomieścić w tekście wszystko to, co postrzega jako nie-życie. Jeśli Thomas Bernhard zapisał traumę w procesie jej „wymazywania”, Jelinek, nawiązując zresztą pewnie do tej genialnej powieści, twierdzi, że pisze przeciwko wymazywaniu z pamięci, pisze po to, by dotrzeć do prymarnej, zarazem historycznej i egzystencjalnej, rany. Wywoływanie nieobecnych z przeszłości odbywać się powinno jedynie przez wskazanie pustego miejsca, stworzeniu tekstowej ramy dla tych, których nie ma. Podobnie rzecz ma się na przykład w „Austerlitz” W. G. Sebalda; przypomina się także „Ukochana” Toni Morrison, zwłaszcza ze względu na ducha, w którym bohaterów nawiedza to, co kiedyś zgładzone.
Zawieszenie pomiędzy światem żywych i umarłych, bycie upiorem, zombie, duchem, staje się u Jelinek główną figurą obrazującą społeczne i jednostkowe sposoby życia. Wprawdzie pisarka bierze na warsztat Austriaków: akcję umieściła w sercu Alp, mekce emerytów w dresach i butach zdrowotnych, turystyki, piwa, piosenek ludowych i nordic walking, gdzie wszystko podszyte jest trupem i naturą, ale myślę, że jej krytykę z powodzeniem może wziąć do siebie cała reszta Europy, o Ameryce nie wspominając. Fabuła kręci się wokół trójki bohaterów, którzy umarli, lecz krążą po okolicy. Okazuje się jednak, że przed śmiercią ich życie nie różniło się zbytnio od tego, co teraz. Często nie wiemy, czy żyli w momentach, kiedy opowiada się dotyczące ich zdarzenia. W tych górach umarli są tak naprawdę wszyscy, bo prowadzą życie wyzute z życia. Życie byle jakie, głupie, całkowicie poddane tandetnym modom i prostym ideologiom. Przede wszystkim zaś: życie polegające na uprzedmiatawianiu wszystkich i wszystkiego – ta przemoc ujarzmiania wzmaga jeszcze śmiertelny paraliż, w jaki ze strachu wprowadzamy całą otaczającą nas rzeczywistość.
Najlepszym przykładem jest tu stosunek człowieka do natury, jeden z najistotniejszych problemów tej powieści. W świecie turystów natura nie istnieje, jest szczelnie opakowana i spreparowana tak, by tworzyć piękny alpejski krajobraz. Ale natury nie można zgładzić do końca. Dlatego co chwilę w górach dzieją się jakieś katastrofy i giną ludzie. Jelinek usiłuje wywołać brutalne, nieprzewidywalne i brudne siły natury. W jej opisach często możemy znaleźć metaforykę abiektalną. To właśnie dlatego duchy zamordowanych Żydów powracają wprost z rozstępującej się ziemi, na końcu czeka zaś katastrofa naturalna.
Jelinek nie widzi żadnego wyjścia z tego impasu, choć zza okrutnego obrazu człowieka domyślamy się pragnienia jakichś etycznych postulatów, na których można by budować relacje z innymi. Ale taki wniosek może pochodzić jedynie od czytelnika, bo wizja świata w samej powieści płynie z przerażenia i rozpaczy, zamienianych w chłoszczącą krytykę i czarną ironię. Jelinek nie waha się pisać obrazoburczo. Często oskarża Boga o zło, a religię chrześcijańską o przemoc. Chrystus jest tu przede wszystkim człowiekiem, również cierpiącym i zamordowanym, opuszczonym przez Boga. Brak metafizycznego sensu sprawia, że ożywają w nas jedynie zwierzęta, reszta zaś doświadczana jest jako martwa i podszyta nicością. W pewnym tylko momencie narratorka dopuszcza do głosu niemożliwe pragnienie: „...świat na zewnątrz jest pełen zwyczajności, którą jednak chętnie podchwycilibyśmy, gdybyśmy tylko nie byli martwi! Gdybyśmy tylko jedyny raz byli w stanie przybyć i chwycić coś stałego, twardego, czego nie kupiliśmy, ale co ukradliśmy własnemu ciału, własnymi rękami (demaskacja bez szans powodzenia!) żeby raz nie być martwym!”. Właśnie, to pragnienie to „demaskacja bez szans powodzenia”; w swoich powieściach Jelinek demaskuje jednak uporczywie i nieustannie, powodzenie pozostawia natomiast w rękach czytelnika. W „Dzieciach umarłych” to rozliczenie z ludźmi wydaje się najbardziej kompletne, doprowadzone do wrzenia, imponujące.
Elfride Jelinek: „Dzieci umarłych. Przeł. Agnieszka Kowaluk. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2009.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |