ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 kwietnia 7 (151) / 2010

Krystian Wojcieszuk,

NIEODWRACALNE

A A A
Beneath the stains of time The feelings disappear You are someone else I am still right here (Johnny Cash śpiewa „Hurt” autorstwa Trenta Reznora)
Stanisław Lem mawiał, że skoro nie istniał, zanim się urodził, nie ma też żadnego racjonalnego powodu, żeby istniał, kiedy już umrze. Każdy, kto widział udzielane przez niego wywiady, pamięta też miny dziennikarzy, którzy musieli słuchać, jak autor „Solaris” kwituje nadzieję, wokół której narosły wielkie systemy wierzeń, stwierdzeniem, że wszechświat kończy się dla człowieka wraz ze śmiercią.


Oczywiście można inaczej. Nieznany szerszej publiczności pisarz Andrzej Turczyński sugerował na przykład, że pustka sprzed naszego narodzenia nie jest równa pustce, w którą wpadamy po śmierci. Coś w tym jest. Przed urodzeniem (niech będzie, przed poczęciem) nie wiemy niczego o życiu. Natomiast przed śmiercią mamy jakieś niejasne wyobrażenie nieistnienia. Mamy świadomość, że umrzemy, a niektórzy wiarę, że coś tam jeszcze z nas zostanie – śmierć jest albo transgresją, albo procesem stopniowego rozkładu bez udziału naszej świadomości, która, niczym dane na dysku twardym, ulatnia się wraz z „nośnikiem”.


„Ten materiał zbierany pod czaszką przez całe życie – dziwne, że przepada bez śladu. Wyrachowana natura zajmuje się jedynie naszymi chemikaliami, a nawet nimi nie, odkąd w modzie jest znów kremacja. Choć z drugiej strony – komu potrzebne takie mrowie wspomnień, doświadczeń, myśli, obecne w każdym z nas? Kto w tym jeszcze większym mrowiu ludzi miałby ochotę się tym zajmować? Także za życia tylko niewielka część z tego dociera do świadomości bliźnich, a i samemu nie ogarnia się przecież wszystkiego. I nagle wszystko znika. Człowieczy los – co za rozrzutność”. Dłuższy fragment z recenzowanej tu książki Carla-Henninga Wijkmarka pt. „Nadchodzi noc” przytaczam po to, żeby ostatecznie odgonić czytelników niezainteresowanych tanatologicznym tematem. A mimo że książeczka to niegruba, rój motywów z niej wylatuje. Ciała grzebanie i ciałopalenie; religijność contra pogodzenie się z własną skończonością; samobójstwo bądź eutanazja – nie są to wcale jakieś obiektywne przeciwieństwa, z góry zadane alternatywy, ale kontrastujące zestawienia, jukstapozycje, z których autor układa dramat osoby zamkniętej w czterech ścianach szpitalnej sali. U Wijkmarka nie ma też miejsca na publicystykę. Opór wobec eutanazji jest tu bardzo subiektywnym wyborem, niemającym nic wspólnego z wypowiedziami niektórych wymuskanych teologów, którzy wobec formy nowoczesności, jaką niewątpliwie jest zgniła, zachodnia „cywilizacji śmierci”, czują taką moralną wyższość, jakby w średniowieczu istniała powszechna opieka zdrowotna.


Pisząc o „Nadchodzi noc” w terminie primaaprilisowym, ciężko nie kojarzyć tego tytułu z „Dowcipem” Mike'a Nicholsa. W zapadającej w pamięć scenie głośnego filmu widzimy główną bohaterkę, literaturoznawczynię specjalizującą się w poezji Johna Donne'a, jako małą dziewczynkę pochyloną nad jedną z pierwszych w życiu książeczek. Do „dłubania” w słowach, smakowania ich i prześwietlania zachęca ją ojciec (w tej roli możemy zobaczyć – sic! – samego Harolda Pintera). Cięcie i przed naszymi oczami pojawia się łysa Emma Thompson, która niedługo umrze na raka, powtarzając do końca ostatnie wersy „Sonetu X”. Bohater Wijkmarka ma w sobie coś z „łotrzykowskiej” dumy podmiotu lirycznego wierszy Donne'a. Wierzy, że sam jest w stanie śmierci się wywinąć poprzez zmyślne dysponowanie swoim ciałem i umysłem.


Innego zdania jest jednak medycyna. I tak jak w „Dowcipie” reprezentował ją były student pani profesor Bearing (fascynujący się rozwojem nowotworu niczym pięknym widowiskiem), tak w „Nadchodzi noc” naukę reprezentuje doktor Möller. Woli on patrzeć w ekran swojego laptopa niż w oczy pacjenta. Nasz bohater okupuje na szczęście szczyt drabiny społecznej, lekarz uspokaja go zatem: „Każdy łatwo wyliczy, że jeden porządny zastrzyk, który uśmierca, jest dla podatnika tańszy od wielu małych dawek znieczulających przez tygodnie i miesiące. Natomiast prywatna klinika nastawiona na zysk dokonuje odwrotnego rachunku”. Mamy więc pacjenta w prywatnej klinice. W Szwecji. Był on niegdyś średnim aktorem pracującym (potem także jako reżyser) na przeciętnych europejskich scenach. Wiemy ponadto, że jego ojciec zmarł, gdy był małym dzieckiem, a matka zakończyła żywot, kiedy zdarzyło mu się uciąć sobie drzemkę. Kiedyś, przebywając we Francji, był świadkiem morderstwa, co powraca jako nieubłagany wyrzut sumienia. Jego biografia jest w zasadzie dosyć przypadkowa, a perspektywa, jak na osobę nieuleczalnie chorą, wyjątkowo wygodna. Żadnej rodziny, opieka dwóch pielęgniarek – Birgit oraz Angeli, o których czytelnik dowiaduje się w pierwszych słowach powieści. Można powiedzieć: żyć, nie umierać!


Kulturowe chrześcijaństwo pojawi się na końcu powieści jako swoisty negatywny wybór: „Na pohybel Tybetańczykom, muszę znaleźć nowe »ja« (…) Teraz podporządkowujemy się wszystkiemu aż po kres, to nasz wielki błąd, który nie pozwala nam się rozwijać”. Narrator odczuwa niemal fizycznie istnienie swojego życia wewnętrznego, z całą jego przestarzałą maszynerią, na którą składa się między innymi zmysł moralny. Nie prowadzi on go bynajmniej w jakieś zaskakujące rejony ludzkiej i nieludzkiej duchowości... Każde wydarzenie życiowe, także śmierć, jest banalne i niczym właściwie nie różni się od milionów podobnych, prócz tego, że przytrafia się nam. Carl-Henning Wijkmark potrafił zaznaczyć tę osobistą perspektywę i słusznie zauważył przy tym, iż to ona właśnie musi być dzisiaj istotą literatury.


Tylko poprzez literaturę – nieważne, czy w formie scenariusza filmowego, dosadnego napisu sprayem na murze, czy też bełkotliwego traktatu filozoficznego – jesteśmy jeszcze w stanie wyrazić siebie. Kto się z tym nie zgadza, będzie bohaterem w historii pisanej przez kogoś innego, historycy zaprojektują mu przyszłość, specjaliści od marketingu (o)powiedzą jej, czego pragnie najbardziej. Doskonałą puentą powieści Wijkmarka jest uwaga, że w rzeczywistości jesteśmy bohaterami „Portretu Doriana Graya” a rebours – nasze młode, niewinne oblicza trwają na fotografiach, a my starzejąc się i robiąc się coraz bardziej zgorzkniałymi i pozbawionymi złudzeń, spoglądamy na nie z wykrzywionymi cynizmem twarzami.


„Tak, dobro zawsze intrygowało mnie jako niedostępne mi odchylenie”, stwierdza bohater „Nadchodzi noc”, mając na myśli chyba jakąś wyobrażoną normę. Powieść Wijkmarka, zanurzona w historii kultury oraz w literaturze najnowszej, tak naprawdę stanowi uchyloną furtkę, żeby od tego wszystkiego jak najdalej uciec. Najbardziej prowokacyjny jest pomysł, aby protagonistę na łożu śmierci zmusić do niekończącej się lektury. „Całe życie jest nauką”, jak mówi popularne w Finlandii przysłowie, a ponieważ – wolniej czy szybciej – nadchodzi noc, najwyższy czas odłożyć już książkę.
Carl-Henning Wijkmark: „Nadchodzi noc”. Przeł. Jan Rost. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2010 [seria: Przez rzekę].