ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 grudnia 23 (167) / 2010

Agnieszka Nęcka,

PROZATORSKA GRA(FOMANIA)?

A A A
Powiedzieć, że „Pomyłka Marcina Lutra (proza i szkice kopenhaskie)” Grzegorza Wróblewskiego jest książką dziwną, czy raczej: dziwaczną, to właściwie tak, jakby nic nie powiedzieć. A jednak to określenie wydaje się być tu najbardziej adekwatne. Specyficzność owej publikacji bierze się – jak sądzę – przede wszystkim z zamysłu prowokacyjnego. Jak bowiem inaczej wyjaśnić niebezpieczne balansowanie tak doświadczonego (mającego na swoim koncie kilkanaście książek) pisarza, poety, eseisty i dramaturga na granicy grafomanii, jeśli nie właśnie ową potrzebą sprawdzenia granic czytelniczej wytrzymałości i zbadania możliwości (nie tylko własnej) wyobraźni? Walka z lekturowymi przyzwyczajeniami, w jaką – w moim odczuciu – celował Wróblewski, aż nazbyt poważnie nadwerężyła jednakże cierpliwość odbiorców, nawet tych, którzy skłonni są przychylnie patrzeć na odważne artystyczne eksperymenty. Włączone do „Pomyłki Marcina Lutra” teksty – co warto zaznaczyć – były publikowane wcześniej na łamach prasy ogólnopolskiej (m.in. w „Akancie”, „FA-arcie”, „Kartkach”, „Opcjach”, „Portrecie”, „Tygodniku Powszechnym” oraz „Twórczości”). Czasami jednak – jak to ma właśnie miejsce w przypadku prozy Wróblewskiego – decyzja o łącznym opublikowaniu w zbiorze próz i szkiców jest błędna. To bowiem, co było oglądane pojedynczo i zdawało się być intrygujące, oryginalne czy też na swój sposób urokliwe, gdy poddane zostaje syntetyzującej kumulacji, okazuje się być irytujące, a nawet niestrawne. Dzieje się tak w znacznej mierze dlatego, że trud lekturowy najnowszej książki autora „Prawa serii” w żadnym wypadku się nie zwraca. Przebrnięcie przez te dziesięć tekstów niczego (włącznie z satysfakcją, że o przyjemności nie wspomnę) nie daje. Nie chodzi jedynie o to, że Wróblewski ufundował swoje teksty na płynności cech rodzajowych i gatunkowych, w konsekwencji czego na pierwszy rzut oka pomiędzy poszczególnymi sekwencjami składającymi się na „Pomyłkę Marcina Lutra” nie ma łączności. Wróblewski bowiem – jak się zdaje – nie zatroszczył się o inne, aniżeli bardzo swawolne igranie z formą, spoiwo. Chodzi nade wszystko o to, że owe fragmenty nie zostały podporządkowane wspólnemu mianownikowi tematycznemu czy dominancie problemowej.

Pod tytułem „Pomyłka Marcina Lutra (proza i szkice kopenhaskie)” kryje się, jak powiedziałam, dziesięć różnej długości tekstów – jak sugeruje podtytuł – prozatorskich i eseistycznych, kolejno zatytułowanych: „Kopenhaga”, „Zakon”, „Buzz”, „Egzystencjalna hipoteza”, „Misje”, „Instytut Studiów Biologicznych (Rok 8-trzcina)”, „Grób Ludwika Wittgensteina (1889–1951)”, „Pomyłka Marcina Lutra”, „Dworcowy Händel” oraz „Ostatnie słowa pana Jensena”, których rozpiętość tematyczna – zgodnie z obietnicą zawartą w tych tytułach – jest niesamowita. Autor „Doliny królów” snuje przeto refleksje o Duńczykach, przemijaniu, starzeniu się, uzależnieniu od alkoholu, zabawie w kotka i myszkę, osie, nieczytaniu gazet, onanizowaniu się, Ludwiku Wittgensteinie czy muzyce. Wróblewski stawia pytania o sens życia, udziela porad młodszym kolegom po fachu w rodzaju: „Jeśli wam odeślą z redakcji teksty, załączając przy okazji swoje własne»propozycje« (co niekiedy się zdarza) – jest dobrze. Oznacza to, że czują do was respekt. Jeśli łaskawie coś zaczną drukować – też dobrze. Można potem pokazać pismo rodzicom i krewnym (niech wiedzą, że to nie przelewki!). Jeśli się w ogóle nie odezwą (częsta praktyka), należy spokojnie opróżnić 2 ciepłe wina owocowe i przedyskutować sprawę z okolicznymi gołębiami. Nie wieszać się!”, przytacza cytaty i komentarze do przeczytanych przez siebie tekstów literackich, zapisuje spostrzeżenia dotyczące codzienności, usłyszanych rozmów lub notuje – czasami kuriozalne – „złote myśli”. Dość wspomnieć kilka spośród nich: „»Czy gdziekolwiek indziej jest lepiej?« (Interesujące pytanie!)” (s. 33); „Witaj, mój ukochany śniegu! Czekałem na ciebie 7 miesięcy i 12 dni” (s. 37); „Grudzień 1998: Wszystko się raduje na tym bożym świecie! (Wszystko... oprócz mnie)” (s. 53); „Pod koniec dnia ogarnia mnie strach przed nagłym uśnięciem, a pod koniec nocy przed nagłym wyjściem ze snu” (s. 56); „Kaktusy: Wiedzą wszystko o naszych finansowych problemach. (Znają na pamięć nasze kochanki!) Rosną najszybciej, gdy nie ma nas w domu” (s. 99), albo: „Dłonie – dobrze mi służyły” (s. 112)

O ile w pierwszej części – „Kopenhadze”, którą można uznać za stylizację na swoisty pamiętnik, dałoby się skakanie pomiędzy wątkami bez problemu uzasadnić, o tyle w pozostałych sekwencjach taka praktyka wywołuje wrażenie, jakoby pisarz nie potrafił zapanować nad narracją lub konotuje podejrzenie, że autorowi „Pomieszczenia i ogrodów” zabrakło pomysłu na zawiązanie ciekawej fabuły. Być może Wróblewskiemu chodziło o to, by czytelnik sam poskładał podrzucone przez niego elementy układanki i uporządkował je w miarę spójny obraz rzeczywistości, zwłaszcza tej duńskiej? „Pomyłkę Marcina Lutra” w pewnych jej partiach dałoby się bowiem czytać jako swoistą diagnozę współczesnej Danii widzianej oczami Polaka. Ale diagnozy – znów powracam do pierwszego określenia – dziwnej. Wszak realizm miesza się tu z oniryzmem, to, co rzeczywiste, z tym, co fikcyjne, to, co poetyckie, z tym, co prozaiczne, to, co (mogłoby być) poważne, z tym, co grepsiarskie, zaś to, co sytuuje się po stronie impresji, z tym, co ma ambicje uniwersalne. W rezultacie w „Pomyłce Marcina Lutra” wyczuwa się sporą dawkę ironii i dystansu, który podkreślany zostaje także przez nasączony kolokwializmami język. Zabawy skojarzeniami są jednakże dość proste i nie prowadzą donikąd. Oto jeden z przykładów: „Heroina i Händel. Czy to możliwe połączenie? Bardziej pasowałoby – heroina i handel. Heroina i Händel! Pozornie szalona kombinacja. Dworce... Dobrze wiadomo, gdzie spotykają się niebieskie ptaszki i ćpuny. Wiadomo też, dlaczego się spotykają. Uzależnienie nie pozwala na niewinne, parkowe randki. Liczy się czas!”.

I w tym ostatnim zgadzam się w pełni z autorem „Androida i anegdoty”. Każde uzależnienie – również to od pisania – nie jest niewinne. Czas jest bezcenny i spędzenie go nad lekturą „Pomyłki Marcina Lutra” może dla wielu okazać się pomyłką. Składanie tomu w pośpiechu, bez ładu i składu owocuje zwykle tym, że ze strony na stronę lektura staje się coraz bardziej nużąca i do granic wytrzymałości męcząca. W moim odczuciu niczym nieskrępowane – jak to określił w nocie na tzw. czwartej stronie okładki omawianej tu książki Henryk Bereza – „destabilizowanie form sztuki słowa” może okazać się zgubne. A tak, niestety, stało się w przypadku „Pomyłki Marcina Lutra (prozy i szkiców kopenhaskich)” Grzegorza Wróblewskiego, w której najkrócej rzecz ujmując: pisarz prozatorską grę zamienił w prozatorską (gra)fomanię.
Grzegorz Wróblewski: „Pomyłka Marcina Lutra (proza i szkice kopenhaskie)”. Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego. Warszawa 2010.