ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 października 20 (188) / 2011

Michalina Kołacińska,

WIĘZIEŃ WATYKANU

A A A
DRUGIE SPOJRZENIE
Habemus papam. W rodzimej Kartoflanii słowa te mają wymiar szczególny. W końcu każdy mały Polak, zanim jeszcze nauczy się rymowanki Bełzy („Kto ty jesteś…”), a więc dowie się, że jest Polakiem właśnie, pozna o wiele ważniejszy element swej tożsamości. Usłyszy, mniejsza z tym od kogo, że jest katolikiem. I to nie takim zwyczajnym katolikiem, a katolikiem od poruczeń specjalnych. Polandię wciąż przemierza pielgrzymujący tłum. Na czele „chłopcy z pszeniczną grzywką na czole” i „kapliczką leśną przy piersi”, marzący, że „zakapliczą po drodze Europę”. Kraj trwa w cieniu pewnego pontyfikatu i aż dziw, że żaden poseł nie domagał się jeszcze ogłoszenia przez Sejm Jana Pawła II Królem Polski. Wszystko przed nami.

Tytułem wstępu należało wyjaśnić, dlaczego zadrżałam na wieść o kolejnym filmie o (jakimś) papieżu. Takie filmy są każdorazowo przeżyciem traumatycznym. Czegóż mogłam oczekiwać, nauczona doświadczeniem? Według po wielokroć wypróbowanej receptury, powinno być dramatycznie i patetycznie, wspaniałomyślnie i bohatersko, czarno-biało. Tragicznie. I choć „Habemus papam” posiada wiele cech morfologicznych klasycznej tragedii greckiej (jedność miejsca i akcji, podniosły temat, konflikt tragiczny jako siła napędzająca fabułę), to brak tego najważniejszego. Wyraźnie zawodzi w filmie zasada decorum. Reżyser uparcie odmawia przedstawianej sytuacji należnej jej powagi, a wręcz robi wszystko, by podać ją w jak najlżejszym (słodko-kwaśnym?) sosie. Chór (kardynałów), zamiast wyniośle stanąć obok, chłodno komentować i nadludzko obserwować, drży z trwogi i przejęcia, zdradza swoje słabości, zainteresowania, sympatie. Koryfeusz (psychoanalityk, w którego wcielił się sam Nanni Moretti) chwilowo poskramia wytrąconych z równowagi duchownych, by w końcu okazać się równie bezradny jak jego podopieczni. Wreszcie sam protagonista. Rozdarty wewnętrznie, mierzący się z fatum, które zmusza go do dokonania wyboru między racjami równorzędnymi, a raczej wyboru mu nie pozostawia. To on stwierdza, że musi wybierać, bo nie chce po raz kolejny stać się więźniem fatalnego zbiegu okoliczności. Postawiony w sytuacji tragicznej, wyznaje swą niemoc pełnym starczej boleści krzykiem, zwierza się z własnych wątpliwości, naraża się na śmieszność, a tego przecież bohaterowi tragicznemu robić nie wolno.

Człowieczeństwo mieszkańców Stolicy Apostolskiej nie jest spektakularnie demoniczne ani złośliwie przerysowane. Jest poczciwe, miejscami aż irytująco naiwne, letnie. Kardynałowie ściągają od siebie podczas konklawe, grają w siatkówkę, papież marzy o karierze aktorskiej. Moretti wyprowadza nas z jednego domu niewoli, by wpędzić w kolejny. Ucieka z nadludzkiej / nieludzkiej, heroicznej ziemi, szczęśliwie omija pułapkę powszechnego zepsucia, ale już nie potrafi się oprzeć sielankowej wizji jednej wielkiej rodziny. Bo tym właśnie jest przedstawiony przez niego Watykan. Wszyscy spoglądają z troską i niepokojem, nie okazują zniecierpliwienia, nie żądają, nie wymagają, proszą i rozumieją, wierzą, że ich dobra wola pomoże zażegnać kryzys. Wszyscy stoją murem za apostatą. Nawet biurokracja, przyjmując dobrotliwą fizys Jerzego Stuhra, nie chce być bezduszna. Jakakolwiek refleksja, krytyka czy zwyczajna kpina jest absolutnie niemożliwa. Wszystko rozbija się o powszechnie panującą życzliwość.

Moretti łudzi nas i oszukuje. Topi figurkę jednego bożka, by z uzyskanego surowca ulepić kolejny ołtarzyk. Nie sposób funkcjonować bez gęby, więc on też musi wybrać i wybiera – stosunkowo najmniej banalną, ale tym bardziej szkodliwą, bo wprawiającą nas w doskonałe samopoczucie, pozwalającą wierzyć, że oto zobaczyliśmy film nietuzinkowy, podczas gdy był on zaledwie miałki. Wszelkie dramaty rozmywają się na naszych oczach, wybrzmiewają niczym cymbał pusty, a my tego nie zauważamy, skupiając się na komicznych staruszkach. Reżyser odważył się opowiedzieć historię pewnego papieża w niezobowiązującej, komicznej tonacji (w obliczu dotychczasowych „papafilmów” jest to rzeczywiście ewenement). Zabrakło mu jednak ikry, by stworzyć prawdziwą komedię charakterów i w pełni wykorzystać doskonałą grę zgromadzonych na planie aktorów, którzy błahym gestem, skrzywieniem ust potrafią zasygnalizować dramat egzystencjalny bohaterów. Reżyser konstruuje więc typową komedię sytuacyjną, w której kilka znakomitych pomysłów (zamknięty w papieskiej sypialni gwardzista, terapia psychoanalityczna w obecności całego konklawe) sąsiaduje z żenująco sentymentalnymi, wręcz trywialnymi (zwycięstwo drużyny Oceanii, deklamowanie Czechowa, wyprawa kardynałów do teatru).

Chyba każdy, kto postanawia opowiadać o Watykanie, staje się jego więźniem. Mierzy się z nim, pręży i napina, a w końcu i tak pozwala mu zwyciężyć. Moretti wybrał konkretną stylistykę, która zdominowała akcję i nie pozwoliła z należytą siłą zaistnieć fabule i postaciom. Między dwoma (melo)dramatycznymi wydarzeniami rozciąga się ludzka dobroduszność rodem z niedzielnego pasma familijnego, zaprawiona odrobiną infantylnego humoru. Kucharz zdecydowanie przesadził z pewnymi przyprawami, zapominając o innych. Usiłujemy odsunąć sos, by dotrzeć do ukrytego pod nim meritum, ale wszystko zasłania bardzo szczelna, gęsta od nadmiaru cukru maź.
„Habemus papam – mamy papieża” („Habemus papam”). Reż.: Nanni Moretti. Scen.: Nanni Moretti, Francesco Piccolo, Federica Pontremoli. Obsada: Michel Piccoli, Nanni Moretti, Jerzy Stuhr i in. Gatunek: komediodramat. Włochy 2011, 102 min.