ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 września 18 (234) / 2013

Józef Jaskulski,

KRÓLIK PO TEKSAŃSKU

A A A
Zgodnie zdyskredytowany jako nieudana próba osadzenia „Piratów z Karaibów” w realiach Dzikiego Zachodu, na tle kolejnych odsłon morskiej tetralogii „Jeździec znikąd” wypada mimo wszystko przyzwoicie. Z bombastycznych przerysowań i żonglerki cytatami powstał niezgorszy western heroikomiczny o rewizjonistycznych ambicjach. Kłopot w tym, że w odróżnieniu od swoich wielkich poprzedników, takich jak „Buffalo Bill i Indianie” Roberta Altmana czy „Butch Cassidy i Sundance Kid” George’a R. Hilla, podjęte zadanie realizuje on jedynie połowicznie, zastępując zdekonstruowany mit poprawnym politycznie substytutem. Dzieje się tak być może dlatego, że tyleż szlachetne, co oczywiste przesłanie filmu zbiegło się z Disneyowskim imperatywem komercyjnego sukcesu. W rezultacie całość, niczym filmowy pociąg ze srebrem, balansuje momentami na granicy wykolejenia, rozczarowując zarówno tych, którzy spodziewali się wartkiej akcji z pogłębionym portretem psychologicznym superbohatera w tle, jak i widzów oczekujących metafikcji na miarę „Małego Wielkiego Człowieka”.

Pierwotne słuchowisko radiowe George’a W. Trendle’a i Frana Strikera opiewało przygody archetypowego tandemu bohaterów: tytułowego samotnego jeźdźca – niewyszukanej transpozycji Zorro alla gringa – oraz jego pomagiera, Indianina Tonto (kwestią sporną pozostaje, na ile świadomie Striker ochrzcił go z hiszpańska „półgłówkiem”). Wbrew temu, czego doszukał się w niej Jacek Szczerba, audycja daleka była od propagowania egalitaryzmu, a słuchający jej młodzi Amerykanie bynajmniej nie „uczyli się, że Indianin, czyli Tonto, może być równoprawnym i pomocnym partnerem białego” („Gazeta Wyborcza, 19.07.2013). Radiowy Tonto stanowił raczej nośnik tych samych sentymentów, których wyrazicielami byli Sambo, Aunt Jemima czy Uncle Ben, zostając pierwowzorem jedynych dopuszczalnych w dyskursie współczesnej Ameryki rasistowskich karykatur – „indiańskich” maskotek drużyn sportowych.

Na przekór swoim mało chwalebnym korzeniom, „Jeździec znikąd” próbuje podążać tropem współczesnych westernów odczarowujących przedstawienia Innego jako wiernopoddańczego pomocnika białego bohatera. Na tle postaci tak pełnokrwistych, jak Mr. Wu z „Deadwood” czy Nobody z „Truposza” Jima Jarmuscha, Tonto wypada jednak stosunkowo blado, po części zapewne dlatego, że w rzeczywistości nie jest Indianinem, a jedynie jego euroamerykańską reprezentacją. Tym samym zaś pozbawiony jest materialnych nośników znaczenia, pozostając autotematycznym symulakrum uwięzionym w westernowej hiperrzeczywistości. Parafrazując Barthes’a, martwy kruk dosztukowany nad czołem Tonto daje pewność, że mamy do czynienia z próbą egzorcyzmu etnocentrycznej projekcji „indiańskości”, wywodzącej się z fascynacji pomieszanej z lękiem. Upatrując zatem w Tonto Jacka Sparrowa wśród piasków Monument Valley, ignorujemy naczelne signifiant filmu oraz główny powód, dla którego warto go obejrzeć.

Tonto Verbinskiego jest udaną parodią swojego pierwowzoru – wykorzenionym przez postęp, sklerotycznym zwiadowcą nie potrafiącym czytać śladów. Można doszukać się w nim ukłonu złożonego niejednoznacznie prześmiewczemu językowi takich indiańskich pisarzy, jak Thomas King czy Sherman Alexie. Tonto z kamienną twarzą wygłasza truizmy, parodiując popkulturowe wyobrażenia o duchowości Rdzennych Amerykanów. Lokując retrospektywną opowieść Tonto w szkatułce anachronicznej wystawy prezentującej kolonialną narrację o podboju kontynentu, Verbinski podważa triumfalizm Boskiego Przeznaczenia, cementującego status Indianina jako eksponatu w dioramie przeszłości.

Twórca stara się wypełnić zużytą kliszę indiańskiego pomocnika konkretem, korzystając ze sprawdzonych zabiegów narratorskich. Historia Tonto osnuta jest wokół przedmiotów magicznych – podobnie jak w „Za kilka dolarów więcej”, początek i koniec opowieści wyznacza motyw zegarka z dewizką. Odwołań do westernowego kanonu nie sposób zresztą tu zliczyć. Parodiująca „Poszukiwaczy” sekwencja wizyty w obozie Komanczów, procesje i jeremiady nawiedzonych kaznodziejów żywcem zaczerpnięte z „Dzikiej bandy”, kolejowy potentat i jego cyngiel w roli czarnych charakterów z „Dawno temu na Dzikim Zachodzie” to tylko niektóre z Borgesowskiego w proporcjach labiryntu zapożyczeń, okraszonych muzycznymi szmoncesami – od sztandarowej dla oryginału uwertury z „Wilhelma Tella”, przez temat z „Jeziora Łabędziego”, po najbardziej chyba zgraną w historii westernu kompozycję, „Hanson Place”. Verbinski nieustannie wprowadza sprawdzone schematy, chwilę później rozkładając je na czynniki pierwsze. Manichejskie podziały na pozór się zacierają, a zbudowany na nich znajomy sztafaż westernowego świata wywrócony zostaje do góry nogami, niczym ciało Reida wleczone na Tontowych travois. Miasteczko Colby jest soczewką skupiającą znoszące się wzajemnie mity założycielskie Ameryki. Populistyczna opowieść Jeffersonowska ściera się z progresywną, podskórnie rasistowską narracją spod egidy Theodore’a Roosevelta, przy czym starcie to zarysowane zostało w iście teksańskich proporcjach, w Colby bowiem Hume zjada Locke’a na śniadanie, a kapitalistyczny kanibalizm nie oszczędza nawet pustynnych królików.

„Jeździec znikąd” dryfuje w kierunku westernu rewizjonistycznego, obśmiewając indywidualistyczną narrację o amerykańskiej ekspansji terytorialnej. Deklaruje przy tym chęć zmierzenia się z niewygodną prawdą o towarzyszącym jej ludobójstwie oraz korzeniach społecznego wykluczenia we współczesnej Ameryce. Jeśli jakimś cudem nie byli tego świadomi wcześniej, oglądając film Verbinskiego, młodzi Amerykanie dowiedzieli się, że Indianom trudno być równoprawnymi i pomocnymi partnerami białych, bo w dialektyce Rooseveltowskiego mitu nie przewidziano dla nich miejsca innego niż margines.

Konstatacja ta nie powinna w nich jednak wzbudzić przesadnego poczucia historycznej odpowiedzialności, ta bowiem złożona zostaje na barki obsadzonego w roli kozła ofiarnego kompleksu wojskowo-przemysłowego. W Disneyowskiej narracji krew Komanczów plami wyłącznie białe rękawiczki kapitana Fullera i jego kawalerzystów, chociaż to mieszkańcom Colby przypadnie w udziale rozparcelowane poindiańskie mienie. Słowem, biedny Teksańczyk patrzy na rezerwat. Film sugeruje, że dawne i obecne społeczno-gospodarcze problemy USA wynikają nie tyle z zasad, na których zbudowana została amerykańska państwowość, ile z ich błędnej interpretacji. Zarówno nominalny główny bohater, jak i antagonista zaczytują się w „Dwóch traktatach o rządzie”, przy czym pierwszy jest ich gorliwym apologetą, drugi zaś cynicznie odczytującym je oportunistą. Ergo, ułomna jest natura ludzka, nie zaś sam system. Niczym Ransom Stoddard w „Człowieku, który zabił Liberty Valance’a”, wierny ideałom ojców-założycieli, kwadratoszczęki bohater z przypadku pozostaje moralnie nieskazitelny, o ile nie liczyć nękających go nocnych polucji z byłą szwagierką w roli sukuba.

W spektakularnym finale chciwy baron kolejowy tonie przygnieciony zachłannie zgromadzonym srebrem, w epilogu zaś epifania Reida z gwieździstym sztandarem w tle zwiastuje narodziny legendy. Samotny jeździec rezygnuje z osobistego szczęścia w imię wyższej konieczności, odjeżdżając w stronę zachodzącego słońca jako przyszły wybawca tych, którym wyznawanie prawdziwie amerykańskich wartości uniemożliwiają korporacyjni magnaci. Czy wypada więc odkurzyć białego stetsona, przewiązać oczy czarnym domino i z gromkim „Hi-ho, Silver!” ruszyć w dal z indiańskim towarzyszem u boku? Niezupełnie. Grymas dydaktycznego zniesmaczenia na twarzy Tonto sygnalizuje, że wskrzeszanie skostniałych stereotypów jest dziś wysoce niestosowne, chyba, że jest się właścicielem Cleveland Indians, ale – jak sugerował już Martin Scorsese we „Wściekłym byku” – szczęśliwie nieliczne jest grono skłonnych zamieszkać dziś w Cleveland. Jako łowca westernowych mitów Verbinski próbuje dotrzeć „tam, skąd wypływa rzeka”. Jest to zadanie o tyle utrudnione, że – jak celnie zauważył Bruckheimer, rozmawiając z Markiem Grasserem z magazynu „Variety” (26.06.2013) – wydając pieniądze innych, musi jednocześnie mieć pewność, że ich inwestycja się zwróci, a kolejny projekt okaże się hitem. Stąd też w swoich przewartościowaniach Verbinski nie może, czy też nie chce, pójść na całość i zamiast rozliczać, wybiela.
„Jeździec znikąd” („The Lone Ranger”). Reżyseria: Gore Verbinski. Scenariusz: Ted Elliott, Terry Rossio, Justin Haythe. Obsada: Johnny Depp, Armie Hammer, Helena Bohnam-Carter, William Fichtner. Gatunek: western / film przygodowy. Produkcja: USA 2013, 149 min.