ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 września 17 (257) / 2014

Katarzyna Szkaradnik,

KRYZYS WIEKU ŚREDNIEGO A PAŃSTWO ŚRODKA

A A A
Wydarzenia: 9. Wakacyjne Kadry
Kontynuując temat filmów wyświetlanych w ramach przeglądu kina chińskiego na lipcowym festiwalu Wakacyjne Kadry, pozwolę sobie zabrać Czytelników za Wielki Mur, aby przyjrzeć się tym razem dwóm produkcjom, w których krąg głównych bohaterów zawężony został do mężczyzn. Byłby to raczej naciągany pretekst do ujęcia ich łącznie (zważmy, jak odmiennie postrzegamy tzw. kwestię kobiecą), gdyby nie fakt, że w obu produkcjach, mimo gatunkowej i stylistycznej rozbieżności, można wychwycić pokrewną dominantę problemową, umownie nazwaną tutaj kryzysem wieku średniego. Nie roszcząc sobie pretensji do miana kinomana-eksperta, podobnie jak poprzednio (zob. http://www.artpapier.com/index.php?page=artykul&wydanie=206&artykul=4459&kat=3) proponuję ogląd z perspektywy komparatystycznej, czyli pod kątem mentalnych i obyczajowych różnic oraz powinowactw współczesnych Chin i krajów zachodnich. Trudno się bowiem nie zgodzić z Piotrem Kletowskim, gdy we wprowadzeniu do książki „Kino Dalekiego Wschodu” uznaje on filmy za „skondensowany przekaz kodów kulturowych”, który umożliwia „wniknięcie w istotę aktywności kulturowej”, szczególnie jeśli mamy do czynienia z kulturami tak hermetycznymi, jak dalekowschodnie.

Niestety, wartościowsze dzieła kinematografii chińskiej znane są głównie bywalcom festiwali i poszukiwaczom filmowych perełek, natomiast spora część przeciętnych widzów kojarzy ją – zwłaszcza kiedy zapytać o obrazy z protagonistami płci męskiej, pomijając melodramaty czy freski historyczne – z filmami akcji Bruce’a Lee i Jackie Chana (de facto hongkońskimi!). Co prawda ani „Zagubieni w podróży”, ani „Łaźnia” nie należą do produkcji wielce ambitnych, ale mogą przynieść trochę – mniej lub bardziej refleksyjnego – odprężenia w coraz dłuższe jesienne wieczory. W wypadku „Łaźni” wolno nam wręcz oczekiwać relaksu w myśl zasady nomen omen, aczkolwiek natknąwszy się na opis filmu Zhang Yanga jako komediodramatu, nie powinniśmy zakładać obecności w nim dużej dozy humoru – co najwyżej wywołanie tzw. uśmiechu zadumy.

Oto Da Ming (Pu Quanxin), stateczny, oszczędny w gestach i słowach biznesmen, przybywa do rodzinnego miasteczka, konkretnie do łaźni prowadzonej tam „od zawsze” przez jego ojca (Zhu Xu), gdyż został powiadomiony o śmierci staruszka. Ten miewa się jednak nieźle, ba, okazuje się, iż poniekąd właśnie z Da Mingiem nie wszystko w porządku… W alienującym wielkomiejskim środowisku przedsiębiorcy etykietkę „nie wszystko w porządku” przyklejono by zapewne jego upośledzonemu bratu, który żyje we własnym świecie, niemniej świetnie odnajduje się w ojcowskim zakładzie, gdzie na swój sposób pomaga. Próżno się obawiać, że zostanie oszukany, wszak przychodzą tam sami swoi – zasadniczo posunięci w latach oraz, rzecz jasna, jedynie mężczyźni. Tradycyjna łaźnia zastępuje dom kultury, będąc ośrodkiem skupiającym lokalną społeczność, który doprawdy – na przekór średniej wieku stałych gości – tętni życiem: można w nim poddać się masażowi czy stawianiu baniek, napić się parzonej z namaszczeniem herbaty, a nawet kibicować… walkom świerszczy (co niektórych ekscytuje nie mniej niż w innych zakątkach globu walki psów, kogutów lub corrida).

Chociaż fabuła prowadzona jest nieśpiesznie, zarysowanych w niej zostało kilka ciekawych wątków dotyczących wybranych bywalców i ich problemów (również z kobietami, a jakże!), które tak albo inaczej pomagają rozwiązać towarzysze kąpieli, z właścicielem łaźni na czele. Przekonywani jesteśmy zatem o wadze przyjaźni i wspólnotowości („To wielka rzecz tak się razem śmiać i rozmawiać”), a sam gromadzący bohaterów przybytek jawi się niczym miejsce oczyszczające nie tylko ciało – miejsce nieomal święte. Toteż nie bez kozery klienci zwracają się do właściciela per „mistrzu Liu” i rejterują stamtąd nawet zbiry, kiedy ich dłużnik zostaje przez niego otoczony opieką jako gość (czy komuś jeszcze przywodzi to na myśl starożytny zwyczaj chronienia się przestępcy w świątyni, gdzie zyskiwał azyl?).

Nie wszystko jednak układa się pomyślnie, nadciąga bowiem – przewidywalna fabularnie dla każdego, kto obejrzał parę filmów – konieczność zamknięcia łaźni w związku z wyburzaniem starej dzielnicy, na której miejscu zaplanowano nowoczesne biurowce. Cóż, signum temporis, wyeksponowane już w czołówce w postaci współczesnej łaźni, żywo przypominającej myjnię samochodową: czyszczenie ciała odbywa się w rytm muzyki techno za pomocą bezosobowej pracy rolek, gąbek i natrysków w pojedynczej klitce (dlatego też, moim zdaniem, przyjęty w dystrybucji na rynek zachodni tytuł „Shower” kompletnie zatraca ideę filmu, bo sedno nie tkwi przecież w prysznicu, lecz w miejscu spotkań wraz z jego aurą, tytuł „Bathhouse” byłby więc o niebo trafniejszy).

Zostawmy jednak dygresję i powróćmy do „demolki”. Otóż na szczęście… nie, nie dochodzi do zorganizowania się dziarskich staruszków przeciwko decydentom, co tak dobrze znamy z amerykańskiego kina familijnego, na potęgę serwującego podobne fabuły z przesłaniem „w jedności siła”. I to właśnie zdaje się wspomnianym szczęściem: że zostajemy skonfrontowani z postawą inną aniżeli ta prowadząca do mobilizacji społecznej uwieńczonej gładkim happy endem. Gdyby sceny z festynu „z okazji wyburzenia dzielnicy” (!) zawarto w filmie made in USA, zmyślni seniorzy zdołaliby zebrać pieniądze na wykup domów, choćby w grę wchodziła horrendalna suma – tu co najwyżej ktoś może spełnić swoje marzenie zapoznanego solisty operowego… Wybrane przez Zhanga rozwiązanie pozwala nam rozważyć pewne kulturowe dezyderaty czy matryce, objawiające się jako źródło rozterek również np. w przypowieści o wyniszczonej suszą wiosce (atrakcyjne wizualnie ukazanie chińskiej prowincji sprzed lat), skąd ojciec rodziny udaje się w drogę, by wymieniać ostatek zboża za wodę, nieprzeznaczoną wszakże do picia, ale na rytualną ablucję jego córki przed zamążpójściem… Tak czy owak, lejtmotywem filmu staje się kryzys tradycyjnych wartości, rugowanych przez globalizację, którą mogłaby symbolizować nazwa „Citibank” na wieżowcu – zapisana, ma się rozumieć, alfabetem łacińskim, nie ideogramami.

Gdzie jednak tytułowy kryzys wieku średniego? Łączy się ściśle z tym, o czym dotychczas mowa, w sugestii, że otwarcie społeczności opartej na konfucjańskiej regule prymatu dobra ogólnego na indywidualistyczną, ceniącą rywalizację kulturę Zachodu przywodzi do ruiny nie tylko rzeczoną społeczność, lecz – paradoksalnie – także jednostkę. Tutaj ów kryzys dosięga głównego bohatera (jeśli za takiego nie uznać łaźni), Da Minga, syna marnotrawnego, który wraca do rodzinnego gniazda przypadkiem, ale musi stawić czoła temu, od czego uciekł; „w życia wędrówce, na połowie czasu” zastanowić się nad słusznością wyboru. Przyzwyczajony do pośpiesznego prysznicu, przekonuje się do spokojnej kąpieli, umożliwiającej powrót do równowagi i nabranie dystansu – niezbędne, by mógł podjąć odpowiedzialność za to, czego się wyrzekł. Owszem, „Łaźnię” trzeba nam ulokować w rozklekotanej szufladce z filmami propagującymi odnajdywanie sensu w małym szczęściu, rodzinie i przyjaźni, rutynie dnia powszedniego, ale dzieło to nie epatuje afektowanymi środkami wyrazu ani banalnym „kochajmy się”. Jest to obraz wyciszony, budujący subtelną atmosferę, choć nie stwarza aktorom dużego pola do popisu (uwagę zwraca Jiang Wu w roli upośledzonego Er Minga, którego spojrzenie tylko w jednym znaczącym momencie staje się przytomne), aczkolwiek wystawia widzów na próbę – osobiście zauważyłam po projekcji zdezorientowanie na kilku twarzach. I może w tym sęk: żeby nie móc skwitować filmu wytrychem „fajny”, czyli wpisać w utarte schematy. Bo choć problematyka rozrachunków z własnym rodowodem oraz łagodzenia przemijania nie jest przypisana określonym współrzędnym geograficznym, istnieje coś w stylu kolorytu lokalnego. I jakkolwiek „Łaźnia” nie należy raczej do filmów, które trwale zapadają w pamięć, można by powiedzieć, że działa odświeżająco.

Wprawdzie produkcja ta sama zdaje się lekko „nieświeża”, gdyż zrealizowana w 1999 roku, premierę w naszym kraju miała rok później, ale cóż z tego, skoro ze świecą szukać zarówno miejsc, do których dotarła, jak osób, które się w niej „zanurzyły”. Tym bardziej przykro było patrzeć na mizerną frekwencję na seansach (darmowych!) w sekcji chińskiej w trakcie Wakacyjnych Kadrów – i Cieszynie, i w katowickim kinie „Kosmos”. Dotyczyło to również nowszych, a nieznanych nad Wisłą „Zagubionych w podróży” (2010, „Ren Zai Jiong Tu”), mimo iż chodzi o lekką komedię, na którą można by przyjść z popcornem; notabene, schemat fabuły oraz rysunek postaci przypominają wzorce z kraju Wuja Sama. Mamy zatem z jednej strony młodego, aroganckiego prezesa firmy Li Chenggonga (Xu Zheng), bez oporów pomiatającego pracownikami, z drugiej zaś niewykształconego i nieobytego mleczarza Niu Genga, pracownika małej spółdzielni, który z powodu plajty przełożonego nie otrzymuje wypłaty i podejmuje się dalekiej wyprawy w celu wyegzekwowania pewnego weksla (w Niu wcielił się popularny Wang Baoqiang, grający też w omawianych przeze mnie ostatnio „Osobliwych przypadkach Li Mi” – istotnie wydaje się on predysponowany do ról prostaczków z peryferii). Ich drogi przecinają się, gdy prezes omyłkowo rezerwuje bilet na przelot klasą ekonomiczną; o „przebukowaniu” nie ma co marzyć, rzecz bowiem dzieje się tuż przed chińskim Nowym Rokiem, kiedy to następuje autentyczna wędrówka ludów – wszyscy przemierzają tysiące kilometrów, by spędzić święta z rodziną (kto zliczy filmy amerykańskie oparte na motywie powrotu do domu na Boże Narodzenie?). A że „lud” w Chinach jest „ciut” liczniejszy niż w innych krajach, to i jego wędrówka przypomina armagedon…

Jak łatwo zgadnąć, zderzenie dwóch tak kontrastowych person zwiastuje lawinę szalonych wypadków; ich zapowiedź stanowi scena, w której Niu Geng, nie mogąc zabrać na pokład swego deputatu – ogromnego kanistra z mlekiem – wypija całą zawartość na oczach bladej jak ściana pracownicy lotniska i Chenggonga, po czym, naturalnie, lądują oni na sąsiednich siedzeniach… Nie lądują natomiast u celu, czyli w odległym Changsha, ponieważ samolot zawraca z powodu śnieżycy – ot, „taki klimat”. Co ciekawe, choć oczywiście w tego rodzaju komedii wątki poboczne zaburzyłyby dramaturgię, z „Zagubionych…” można by wnioskować, że obywatele przyjmują takowe sytuacje awaryjne jako vis maior: z naturą się nie dyskutuje, nikt nie czuje się pokrzywdzony ani nie ma pretensji do przewoźników. „Przewoźników” w liczbie mnogiej, gdyż męki i kłopoty lokomocyjne piętrzą się do granic nieprawdopodobieństwa, nasza dwójka zaś zmuszona jest korzystać chyba ze wszystkich możliwych środków transportu, aż po tak „alternatywny”, jak wóz z sianem. A czas do Nowego Roku ucieka… i jedynie prezes – zwany przez Niu Genga „Szefem” – próżno stara się uciec przed uciążliwym, acz poczciwym mleczarzem, który wybitnie przynosi mu pecha. Ich eskapada staje się coraz bardziej zwariowana, a film aż skrzy się humorem sytuacyjnym: podczas noclegu we wspólnym łóżku bodaj nic nie zostaje Chenggongowi oszczędzone, jakkolwiek nie przekracza się tu granicy żenującej rubaszności.

Interesujący i rodzący efekty komiczne jest nie tylko rozziew między nawykłym do luksusu i wyposażonym w nowoczesne (choć zawodne) gadżety przedsiębiorcą a nieokrzesanym Niu Gengiem, ale także realia typowej wioszczyny, gdzie diabeł mówi dobranoc (z wieśniakami lepiej nie zadzierać). Chwila – ktoś znowu powie – a kryzys wieku średniego? Wiąże się z nim wątek napotkanej w trasie młodej żebraczki, która prosi „Szefa” o wsparcie (tytułując go „starszym bratem”, co mówi nam nieco o stosunkach międzyludzkich w Chinach), apelując do jego sumienia, lecz ten pozostaje przekonany, że ma do czynienia z oszustką, dopóki nie dokonuje niespodziewanego odkrycia… I to nie jednego, dzięki niechcianemu towarzyszowi podróży uświadamia sobie bowiem własny egoizm i krzywdzenie nawet najbliższych osób, przy czym rozwiązanie osobistych dylematów okazuje się niesztampowe. Jak ułoży się życie „Szefa”? Gdzie spędzi Nowy Rok? Czy niewydarzony Niu Geng odzyska dług? No i kto tu stał się czyim dłużnikiem? Warto na własną rękę się o tym przekonać.

Wspomniałam już, że fabuła zdaje się żywcem przeniesiona z amerykańskich filmów typu „stańmy się lepsi dzięki świętom”. Czerpie także ze sprawdzonych konwencji komediowych (kuriozalne spiętrzenie trudności) i wykorzystuje różne elementy z kina zachodniego, lecz wiele smaczków i świeżości dodają jej odmienne realia. Co ciekawe, ponoć film Raymonda Yipa (reżysera m.in. obrazu „Mój brat – Bruce Lee”) w pierwotnym zamyśle powstał „na rynek wewnętrzny”, a o dystrybucji na Zachód zadecydowała dopiero popularność, jaką zdobył u siebie.

Ani „Zagubieni…”, ani „Łaźnia” nie poruszają sytuacji bolesnych dla Chin, nie nawiązują do aktualnej polityki czy rewolucji kulturalnej, niosą stare jak świat przesłania, lecz w żadnym razie nie są filmami niskich lotów. Dowodzą, że okres przewartościowań życiowych można ukazać zarówno w otoczce humorystycznej i wartkiej akcji, jak i z nutką nostalgii za solidarną wspólnotą, oraz że „kryzys wieku średniego” nie musi być zobrazowany w sposób trywialny – i oba mogą trafić do bardzo różnych odbiorców. Obydwa też świadczą o tym, że co jak co, ale (ciążące ku rozrywce) „kino środka” z Państwa Środka nie przeżywa kryzysu.