ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (333) / 2017

Maja Baczyńska, Bomsori Kim,

DŹWIĘKI WIOSNY

A A A
Wybieram belgijski numer kierunkowy. Podczas trasy koncertowej Bomsori jest trudno uchwytna, ale odpisuje zawsze ciepło, życzliwie. Tym razem zaproponowała, aby spróbować złapać ją w Belgii. Kiedy jest w Korei lub w Nowym Jorku, różnica stref czasowych może sporo skomplikować. Odbiera jakiś damski głos, po czym słychać wołanie. Po chwili słyszę moją właściwą rozmówczynię, jest wesoła, może nawet trochę podekscytowana. Nie mniej niż ja. Pierwszy raz mamy okazję porozmawiać dłużej niż dotychczas, kiedy to miałyśmy zaledwie kilka minut w przerwie sesji nagraniowej jej debiutanckiej płyty. Pytam ją o to, co nurtuje chyba wszystkich. Jak to się zaczęło, kiedy po raz pierwszy zagrała dla innych? „Mój pierwszy występ miał miejsce na konkursie – odpowiada. – Miałam wtedy 7 lat. Nie wiedziałam jeszcze, co to dla mnie oznacza, ale podobało mi się, że… podobałam się innym (śmiech). Dziś uwielbiam być na scenie. Występuję w różnych salach, przed najrozmaitszą publicznością. Uwielbiam podróże, a muzyka mi je umożliwia. I tak dzięki Konkursowi Wieniawskiemu trafiłam do Polski, gdzie poznałam fantastycznych ludzi”. Bomsori podróżuje rzeczywiście sporo – koncertuje nie tylko w rodzimej Korei czy w Stanach Zjednoczonych, ale też w Kanadzie, Belgii, a w planach ma koncerty w Niemczech i wkrótce w Polsce. Najbliższa okazja, aby ją usłyszeć, będzie 15-go grudnia tego roku w Gdańsku. „Skąd czerpiesz inspirację?” – pytam. „Zewsząd. Ludzie są dziś zwykle bardzo zajęci i zadziwia mnie, że znajdują czas dla mnie, na moje koncerty. Czas, który jest mi dany, aby coś dla nich zrobić, wydaje mi się bezcenny. Ta świadomość jest źródłem mojej energii. Gram dla nich”. Po chwili Bomsori cofa się myślami do koncertów w Polsce. „Były dla mnie niezapomnianym przeżyciem. Zachwyciło mnie, że ludzie zabierają ze sobą dzieci, to piękne. W grudniu zeszłego roku grałam koncert Czajkowskiego w Filharmonii Narodowej, na sali było kilkadziesiąt dzieci, zachowywały się bardzo grzecznie. Czułam się jak w przedszkolu (śmiech). Kiedy widzę dzieci, które kochają muzykę (nie mając o niej przecież żadnej wiedzy!), myślę, że powinno się ją odbierać właśnie tak jak one. Jestem szczęśliwa za każdym razem, gdy to widzę. Dostawałam w życiu sporo kwiatów, ale najbardziej zapadła mi w pamięć pewna dziewczynka, którą spotkałam na koncercie we Wrocławiu. Miała może ze cztery lata, tyle, ile ja, gdy zaczynałam naukę gry na skrzypcach. Podarowała mi rysunek. Tak, narysowała mnie i było to wzruszające”. Słowa Bomsori zainteresowały mnie. Poprosiłam ją, aby cofnęła się myślami do własnego dzieciństwa. „Jako dziecko chodziłam na wiele koncertów, bo moi rodzice kochają muzykę, zresztą moja mama to pianistka. Jako czterolatka byłam zafascynowana artystami koreańskimi. Do tego mój ojciec od zawsze kochał skrzypce. Tak to się zaczęło. Na wczesnym etapie nauki nie mogłam kontrolować swojego dźwięku, więc siłą rzeczy wolałam słuchać cudzych nagrań. Dopiero po czterech latach zaczęłam naprawdę lubić swój dźwięk. Koncerty Mozarta, sonaty Bacha – to były wówczas moje ukochane utwory”. Odnoszę wrażenie, że życie Bomsori jest całkowicie zdominowane przez muzykę. Czy rzeczywiście? Czy studiując w Stanach, nie tęskni za swoją rodziną w Korei? Za rodzicami, dziadkami, siostrą, bratem. „Czasem mi ich brak, ale uwielbiam też poznawać nowych ludzi, a prawdziwych przyjaciół spotkałam zarówno w Korei, jak i w Nowym Jorku. Jestem w Stanach od 2013 roku. Pamiętam, że początki były trudne. Dzień przed wylotem wróciłam do domu bardzo późno, gdyż miałam koncert. Potem, na miejscu, długo nie mogłam znaleźć właściwego mieszkania. Byłam sama, jeszcze nie mówiłam dobrze po angielsku. I wtedy na szczęście pomogli mi przyjaciele. Nie wszyscy są muzykami, choć rozmawiać o muzyce rzeczywiście kochamy. Z uwagi na koncerty z nimi też widuję się dość rzadko, ale to nam nijak nie przeszkadza. Cały czas wspierają mnie”. Za chwilę rozmawiamy już tylko o Nowym Jorku. Chyba każda nowojorska opowieść brzmi bajkowo. Przypominam sobie, jak dawno temu wyklejałam swój pokój plakatami z panoramą miasta, jak oblekałam poduszki w poszewki z napisem „NYC”, jak nocami marzyłam o żółtych taksówkach, itd. „Nowy Jork… – kontynuuje Bomsori – To dla mnie przede wszystkim Carnegie Hall. Magiczne miejsce. Zawsze, gdy tylko mam czas, kieruję tam swoje kroki. Znajduje się niedaleko mojej uczelni – Juilliard School przy Lincoln Center. Ale choć byłam tam wiele razy, dopiero w listopadzie spełnię swoje wielkie marzenie i zagram w Carnegie Hall koncert solowy”. No dobrze, ale co z Koreą? Przecież ten kraj już z samej nazwy brzmi egzotycznie. Pytam o to. „To mój kraj, trudno mi go obiektywnie ocenić. Jest na pewno różny od Chin czy Japonii. A już całkiem inny niż świat zachodni. Dla porównania – w Stanach ludzie są coraz więksi (zapewne z powodu wysokokalorycznego jedzenia). Mnie w Nowym Jorku ratuje moje koreańskie jedzenie. Ale nie tylko to wydaje mi się w moim kraju tak cenne. W Korei jest coś jeszcze, coś bardzo dla mnie ważnego, swoista pustka w architekturze. Urbanistyka Zachodu jest cudowna, jednak koreańska pustka też może być pewną wartością. Jest to rodzaj odpoczynku dla umysłu. To jest głęboko zakorzenione w naszej tradycji. Sama czasem szukam pustki w sztuce, a kiedy mam napiętą trasę koncertową, poszukuję jej np. w Central Parku. Bliskość z naturą wówczas wiele mi daje. Chwilę oddechu odnajduję również czytając książki”. Nim zdążę się zastanowić, odruchowo pytam o to, po jakie książki Bomsori sięga najchętniej. Interesuje mnie, co czyta ktoś, kto na scenie wygląda jak rajski ptak, a gra tak, że „dusza w człowieku się rozpływa”. „Aktualnie czytam nową książkę Haruki Murakamiego”. Ja jestem z Polski, ona z Korei. Łączy nas muzyka, ciepły stosunek do dzieci, fascynacja Nowym Jorkiem i książki Murakamiego. A co może łączyć nasze kraje? „Zarówno Korea, jak i Polska przeżyły wojnę, a to na zawsze odmienia spojrzenie na życie. Mój dziadek to dzielny człowiek, walczył podczas wojny koreańskiej. Imię „Bomsori” jest w Korei bardzo rzadkie i oznacza „dźwięk wiosny” (bom – wiosna, sori – dźwięk). To imię nadał mi właśnie mój dziadek, który wierzył, że mogę kiedyś przynieść światu ciepło i nadzieję”. Słucham w milczeniu. Zdaję sobie sprawę, że życzenie dziadka okazało się niemal prorocze, że może być dziś z Bomsori dumny. Cudowny dźwięk jej skrzypiec może choć na kilka chwil dać słuchaczom ukojenie. Po skończeniu rozmowy wertuję strony internetowe. Zapada mi w pamięć jedno, znalezione na forum, zdanie, podpisane „#geniusz skrzypiec”: „To, co zagrała przed chwilą Bomsori Kim, było magnetyzujące i hipnotyzujące. Ona po prostu była tą muzyką!”
Fot. DG Art Projects.