ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 listopada 22 (94) / 2007

Agnieszka Nęcka,

Z POKOLENIA NA POKOLENIE

A A A
„Biało-czerwony” jest trzecią – po „Jest” (2001) oraz „Nic” (2005) – powieścią Dawida Bieńkowskiego. Najnowsza proza tego wyróżnionego m. in. Nagrodą im. Andrzeja Kijowskiego oraz Nagrodą Fundacji im. Kościelskich pisarza zdaje się być swoistą kontynuacją nadrzędnego zamysłu twórczego gruntującego poprzednią książkę, w której autor pokusił się o przeprowadzenie rozrachunku z latami dziewięćdziesiątymi, jako okresem zachłyśnięcia się wolnością, czasem pożegnań i powitań. W „Biało-czerwonym” Bieńkowski skupia się na piętnowaniu męskiego szowinizmu, ufundowanego w głównej mierze na tradycjonalistycznych wzorcach polskiego patriarchatu. Ale podobnie jak i „Nic”, tak i najświeższą produkcję Bieńkowskiego można czytać jako gorzką opowieść o demitologizacji wolności. Niby jest możliwość nieograniczonego wręcz wyboru, a jednak każda decyzja pociąga za sobą określone konsekwencje.

Tym razem Bieńkowski sportretował dwa dni z życia Pawła – absolwenta prawa, właściciela dobrze prosperującej kancelarii, męża i ojca – któremu się wydaje, że jest przykładem idealnej Głowy Rodziny. Paweł całe dnie spędza poza domem, w konsekwencji czego ma spore problemy ze zrobieniem jajecznicy, ubraniem pięcioletniego syna czy zagospodarowaniem mu czasu w momencie, gdy żona Maja musi wyjść w sobotni poranek do pracy. Ale jest raczej tak, że owa egzystencjalna niepełnosprytność bohatera – będącego równocześnie narratorem komentowanej tu prozy – jest rezultatem żyrowanego od wieków przez tradycję stereotypu „prawdziwego” Polaka. Paweł nie radzi sobie z przyziemnymi czynnościami, ponieważ święcie wierzy, że prawdziwie „męski” mężczyzna nie powinien imać się takich (czytaj: kobiecych) rzeczy, by nie zostać uznanym za „miękasa, zwisiora, pochwiaka” czyli to „wszystko, co najgorsze, czego mężczyzna o męskiej płci mózgu znieść po prostu nie może”. Jak przystało przeto na tradycjonalistę, zarabia pieniądze i troszczy się o to, by pod względem materialnym niczego nie zabrakło jego bliskim. Utrzymanie mieszkania w stołecznym apartamentowcu oraz potrzeba sukcesu stały się źródłem pracoholizmu młodego adwokata, który przestając rozumieć realne potrzeby żony, nie potrafi się z nią dogadać. Finał jest nieznośnie przewidywalny: Maja nie mogąc znieść dłużej pogarszającej się sytuacji, odchodzi od Pawła.

Fabuła „Biało-czerwonego” jest – podobnie jak i wyznawana przez głównego bohatera filozofia życiowa – bardzo prosta: Paweł, wracając w stanie nietrzeźwym w piątkowy wieczór do domu, zalicza drobny wypadek samochodowy, który jest początkiem końca (końca jego iluzji stabilnego, trwałego pożycia małżeńskiego). Następnego dnia musi zostać sam w domu i zaopiekować się dzieckiem, podczas gdy jego żona – miast nadal wielbić żywiciela rodziny i czekać na niego z zupą – rozkręca własny kawiarniano-księgarski interes. Zadanie zajęcia się pięciolatkiem przerasta Pawła, kłócąc się z wdrukowanym w jego świadomość przeznaczeniem mężczyzny do dokonywania wielkich czynów. Bieńkowski – co oczywiste – bezlitośnie kpi ze stereotypu Polaka, którego ulubioną rozrywką jest upijanie się – bo jakżeby inaczej! – w towarzystwie kolegów podczas oglądania transmisji z meczu piłkarskiego. Zresztą owo pijaństwo obśmiane zostało najwyraźniej w jednej z końcowych scen powieści, gdy Pawła nawiedzają policjanci, by uhonorować go „nagrodą Biało-Czerwonego Promila za kultywowanie kawaleryjskich i szlacheckich tradycji na polskich szosach” za to, że „w piątek wieczorem prowadził (...) pojazd, mając półtora promila alkoholu we krwi. Przekroczył (...) dwukrotnie ograniczenie prędkości, rozmawiał (...) przez telefon komórkowy, następnie wypadł (...) z jezdni na chodnik, uszkadzając słupki chodnikowe, a następnie podjął (...) szybką decyzję o odjechaniu z miejsca zdarzenia. Wszystkie te elementy, zdaniem naszej (policyjnej – A.N.) komisji, doskonale pokazują styl szlachecki i polski prowadzenia przez pana pojazdu”.

Wcale nie ciekawiej prezentują się inni bohaterowie komentowanej tu prozy: „Dziadek, a być może Ojciec w jednej osobie” odziany w kontusz, z kombatancką przeszłością sięgającą Grunwaldu, będący ucieleśnieniem polskiego sarmatyzmu, prawicowy polityk czy wzięty kucharz-showmen Alexa. Każdy z nich jest reprezentantem przezroczystego stereotypu. Nasuwa się przeto pytanie o cel takiej taktyki pisarskiej. Nic jednak poza potrzebą moralizatorstwa nie przychodzi mi do głowy. Jeśli Bieńkowski chciał obnażyć tzw. prawdziwy obraz współczesnego mężczyzny, który bardzo często przypomina szowinistycznego, nieumiejącego poradzić sobie z najprostszymi czynnościami codziennymi troglodytę, to śpieszę donieść, że pisarz Eureki nie odkrył. To, o czym pisze, zostało udowodnione na wiele rozmaitych sposobów, nikogo dziś nie dziwiąc, nie wprowadzając w zakłopotanie, a już z pewnością nie szokując. Słowem, autor „Jest” pozostał wierny swoim ideowym wyborom. Nie mówiąc niczego nowego, wypełnia funkcję narodowego moralizatora. Kłopot w tym, że tak anachronicznie pojmowanej roli pisarza nie sposób dziś obronić. Kreowana na kartach “Biało-czerwonego” opowieść jest urokliwie zabawna jedynie przez pierwsze kilkanaście stron. Potem wywołuje znudzenie i rozdrażnienie. Ileż bowiem można „słuchać” biernego użalania się nad sobą groteskowo przerysowanego faceta, który jest tak żałosny, że nie sposób się nawet nad nim litować?

Najświeższa proza autora „Nic” jest momentami stylizowana na „Trans-Atlantyk” Gombrowicza. Podkreślmy jednak od razu, że zamysł dzieła autora „Pornografii” stał się dla Bieńkowskiego niedoścignionym wzorcem. W obnażonej przeszło pięćdziesiąt lat temu patriotycznej paranoi tkwiło coś głębokiego. W wersji współczesnej zaś wydaje się czymś nieznośnym. Problem, z jakim trzeba się zmierzyć, to (znów!) prosty – jak budowa cepa – narracyjny mechanizm tej prozy, bazujący na samoreprodukowaniu się doskonale znanych konwencji, które nie potrzebują uzasadnienia. Tak jak i nie wymagają go funkcjonujące w powszechnym obiegu społecznym stereotypy. Tego, że mamy do czynienia li tylko z literaturą, nie trzeba specjalnie udowadniać. Zamiast realizmu Bieńkowski bowiem ponownie zaserwował realizm podrabiany, niespecjalnie zresztą to ukrywając. W konsekwencji – wbrew pozorom – „Biało-czerwony” nie wpisuje się w debatę na temat polskich mitów czy mimo upływu czasu nienaruszonych stereotypów. Nie da się ukryć, że prozaik – niczym „prawdziwy” Polak – robi uniki. A bo też brak tu choćby refleksji nad skutkami wychowania w duchu konserwatywnym, przekazywanym przecież z pokolenia na pokolenie. Bieńkowski sprowadził – niestety – grząskie problemy do trywialnych formułek, spłycając temat mizoginii i nienowoczesnego patriarchalizmu. Jak jednak wytłumaczyć posłużenie się dokładnie tym samym, co w przypadku poprzedniej powieści autora finałem, w którym pijani bohaterowie próbują odtańczyć poloneza? Czyżby prozaik sugerował, że nie jest możliwa ucieczka przed stereotypami? Cóż, każdy ma takie stereotypy, z jakimi mu do twarzy. Szkopuł w tym, by umiejąc nad nimi panować, nie robić z ich posiadania cnoty...
Dawid Bieńkowski: „Biało-czerwony”. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2007.