ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (100) / 2008

Przemysław Czapliński,

POJAŁTAŃSKA SIELANKA

A A A
„Dzień przed końcem świata” to opowieść o ojcu. Rozrusznikiem narracji jest wspomnienie dnia, gdy autor otrzymał wiadomość o śmierci rodzica. Dalej opowieść toczy się w zmiennym rytmie: opisy rodzinnych obrządków przy zmarłym przeplatają się ze wspomnieniami dzieciństwa. Oba plany są jednak związane przede wszystkim z ojcem – wspominanym z niezwykłą czułością. Ta książka to tren – opowieść o żalu po stracie rodzica. Ale jest to także wyznanie chłopięcej miłości do ojca.

W literaturze ostatnich dwudziestu lat opowieści o ojcu jest bez liku. Na pozór wydaje się to oczywiste: każdy pisarz był czyimś synem, każdy syn musi w pewnym momencie „rozliczyć się” z ojcem. I to podwójnym: po pierwsze z ojcem biologiczno-kulturowym, a więc z samą ideą „bycia ojcem”, także z konkretnym modelem wychowania, jaki syn odebrał od ojca, z modelem ojcostwa poznanym w życiu rodzinnym, z konkretną historią, uosabianą przez konkretnego ojca (ojcowie AK-owcy, przesiedleńcy, kresowiacy, komuniści, członkowie partii, członkowie Solidarności), wreszcie z wszelkimi fantazmatami Ojca, czyli przedłużeniami i przeniesieniami jego figury (Autorytet, Władza, Racja, Siła, Prawo, Przemoc, Opiekuńczość). Po drugie – każdy syn-pisarz musi rozliczyć się z tym Ojcem (Mistrzem), który „nauczył go literatury”. W prozie ostatniego ćwierćwiecza książek o ojcach literackich mieliśmy jak na lekarstwo (już prędzej pisarki odkrywały swoje literackie „matki”); nie było buntu przeciw ojcom, nie było zerwania z tradycją, a budowę własnego literackiego oblicza zastąpiło pamiętne „wzruszenie ramion”, jakim Świetlicki reagował na smoka (czyli na całą tradycję „poezji niewolników”).

Za to opowieści o ojcu kulturowym, historycznym, realnym, niezwiązanym z literaturą – zatrzęsienie. Stereotyp relacji ojciec-syn mówi, że tych dwóch może poróżnić niemal wszystko, pogodzić – nader niewiele. Gdyby ktoś jednak spodziewał się, że w polskiej prozie niewykorzystana energia buntu literackiego przeniesie się na bunt przeciw ojcom kulturowym, srodze by się zawiódł. Gdyby szukał rzeczy odmiennej, czyli nowatorskiej opowieści, która – jak u Schulza czy Myśliwskiego – wchłonie ojca z całym skomplikowaniem jego biografii, z całą wielkością i śmiesznością, zawiódłby się jeszcze bardziej.

Od Jałty do sielanki

„Dzień przed końcem świata” to środkowa część opowieści o zasiedlaniu Polski przez rodzinę Jurewiczów: „Lida” (1990) opowiadała o ekspatriacji z Białorusi do Polski, „Pan Bóg nie słyszy głuchych” (1995) to opowieść o początku lat 60. i okresie życia w Łodzi. W książce najnowszej poznajemy czas między opuszczeniem Lidy i przeprowadzką do Łodzi.

Jest wiosna 1958 roku. Po przeczekaniu zimy u krewnych Jurewicze – rodzice i dwójka dzieci – ruszają na poszukiwanie swojego miejsca na ziemi. Objeżdżają kilka wsi, aż wreszcie ojciec znajduje okolicę podobną do lidzkiej: „Ty tylko zobacz, tam u nas też po sąsiedzku była i szkoła, i kościół” (s. 86). Inni dorośli usiłują go odwieść od tego planu (brak podłogi, elektryczności i okien), ale ojciec nie ustępuje. Rodzina wprowadza się do domu, choć przez kilka miesięcy trwać będzie jego odnawianie. W tym samym czasie ojciec dostaje państwowe pozwolenie na pracę (jest krawcem, więc klientów nie zabraknie). Wieś okazuje się przyjazna, natura – jeszcze bardziej.

Książka zapowiada się zatem jako narracja upamiętniająca ojca, a zarazem jako opowieść o doświadczeniu kresowiaków: o poszukiwaniu domu, który byłby „podobny do”, o przejęciu domu na wsi (przy równoczesnym wykonywaniu pracy nie-wiejskiej, nie związanej z ziemią), o wchodzeniu w nową społeczność, o poznawaniu realiów PRL-u. Tak czytany „Dzień przed końcem świata” sprawia zawód: wszystkie składniki biografii ojca – jako człowieka konkretnego i jako jednego z wielu ekspatriantów, jako nosiciela życiorysu własnego i kawałka biogramu kresowiaków – rozmywa się tu w ogólnikach i sentymentalizmach. Nie wymagam, by książka mówiła więcej o doświadczeniach historycznych. Chodzi jednak o to, że owe doświadczenia zostają przez samego autora wskazane jako składniki portretu ojca. Wskazane i pominięte. Niedostatek konkretu – biograficznego, historycznego, charakterologicznego – powoduje, że portret ojca płowieje.

Opowieść Jurewicza należy do narracji inkluzywnych: autor chce za wszelką cenę włączyć dzieje ojca w biografię własną, a zarazem wypowiedzieć żal, jaki odczuwa po jego stracie. Jest to więc tren – momentami przejmujący, pełen czułości i dziecięcej niezgody na śmierć rodzica. Jedno i drugie (połączenie biografii syna i ojca oraz wyrażenie żalu) okazuje się jednak zbyt łatwe. Nie stwarza autorowi żadnego problemu ani udowodnienie, że ojciec był najważniejszą postacią w dzieciństwie narratora, ani przekonanie, że jego odejście wyznaczyło cięcie w biografii syna, ani wreszcie to, że po tej śmierci nic ważnego już w życiu się nie dokonało. W życiu własnym czy w życiu matki.

W rezultacie otrzymujemy jeszcze jedną wersję dziejów Świętej Rodziny: wygnani z raju (Białoruś), zamieszkują kątem w Betlejem – w małej mieścinie, „czekając, aż mama na nowej ziemi urodzi moją siostrę”; ruszają na poszukiwanie Ziemi Obiecanej i ojciec dokonuje wyboru domu („To będzie tutaj! – powiedział tato. – Nigdzie więcej nie pojedziemy!”; s. 81). Wcześniejszy apokryf Chwina („Hanemann”) był podobny: wygnanie, osiedlenie, narodziny dziecka, nowa antropologia (wszyscy jesteśmy obcy – czyli „nie u siebie”) i nowa religia (tolerancja dla obcego). U Jurewicza wszystko jest jeszcze prostsze: jest wygnanie, narodzenie dziecka, jest osiedlenie, ale nie musi być nowej koncepcji człowieka, ponieważ mieszkańcy Nowej Ziemi wyznają wspólny etos, który pozwala im godzić się przy wódce. Zniknięcie obcości jako kontekstu socjologicznego nie przysłużyło się książce. Wręcz przeciwnie: zubożyło ją.

Stało się tak dlatego, że Jurewicz opowiedział historię o zaściankowej arkadii – o siermiężnej, ubogiej, prowincjonalnej społeczności sielankowej. Skład socjalny tej społeczności na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie przeciętnego: część zbiorowości to ludzie normalni (pracują, zarabiają, piją w normie), a nieliczni to odmieńcy. Do tych odmieńców należą trzej miejscowi wariaci (jeden niepijący, jeden lunatyk, jedna święta), Cyganie i kinooperatorzy. Wariaci wnoszą nie-rozum, Cyganie – ruchliwość, zaś kino (dodać do tego można radio) to zewnętrzny świat, dalekie i dziwne „gdzieś”. Pod pewnym względem nieistotny jest jednak zarówno skład Odmieńców, jak i to, co wnoszą, ponieważ wszyscy oni zostali przedstawieni w postaci kompletnie niegroźnej: ich inność nie stanowi żadnego problemu dla swojskości, nie stwarza wyzwania, nie budzi pytań, nie niepokoi. Odmieńcy nie tylko pozwalają utrzymać homogeniczność społeczności „normalnej”, lecz w gruncie rzeczy różnią się od niej w tak niewielkim stopniu, że w każdej chwili mogliby zostać włączeni do zbiorowości bez większych konsekwencji. Wynika to właśnie z niesłychanej zgodliwości międzyludzkiej tam panującej. Jest to społeczność zasadniczo męska (w tym sensie, że postaci kobiet są nieważne), ale męskość przedstawiona przez autora ma charakter „Józefowy”: mężczyźni dawno pozakładali rodziny, mają dzieci, więc ich płciowość nie uczestniczy już w społecznej grze; ponadto, wykonują spokojne prace (wiemy, że ojciec narratora jest krawcem, co robią inni – nie wiemy). Ich status społeczny i równość tego statusu (a więc brak napięć między nierównymi), ich biografie rodzinne (czyli spełnienie się w rolach ojców), wreszcie ich wiek – wszystko to tworzy właśnie ową męskość „Józefową”, czyli spokojną, zgodliwą, wyzbytą jurności i poczucia, że trzeba co chwila ową jurność innym udowadniać.

A zatem zarówno przekrój socjologiczny, jak i charakter rodziny wpływają na przekształcenie opowieści w sielankę. Pojałtańską sielankę. Historyczne określenie można wprowadzić ze względu na skromne akcenty związane z powojennym ustrojem Polski. Realia PRL-owskie są tu niezwykle słabe (społeczność jest raczej biedna niż uciskana przez socjalizm). Przy tej książce żaden zwolennik PiS-u by się nie pożywił: milicjanci pomagają mieszkańcom w uspokojeniu wariata, partia nie istnieje, nikt nie zatruwa życia nowomową. Ani władzy, ani ustroju nie widać. Arkadia pojałtańska składa się więc z domu, dobrych sąsiadów, pastelowej natury i przyjaznego kosmosu: „Wyszedłem przed nasz dom, już nasz dom. W górze pulsowały cierpliwe gwiazdy. Z komina unosił się dym” (s. 91). Rację miał Marek Zaleski, pisząc, że nostalgia to pamięć, z której zniknął ból: za sprawą nostalgicznej pamięci przeszłość powraca w postaci uładzonej. Ale w książce Jurewicza widzimy, że nostalgia to pamięć, z której usunięto nawet tę historię, która boleć wcale nie musiała.

Autor postawił sobie zadanie ludzkie – upamiętnić ojca – lecz po drodze okazało się, że opowiada właściwie o narodzinach społeczności i o zakładaniu życia na nowej ziemi. Pokazał więc, jak osiedleńcy przywieźli do powojennej rzeczywistości polskiej pragnienie stabilizacji: remontują domy, szukają pracy, dbają o rodziny. Ten literacki, światopoglądowy i biograficzny kawał historii Jurewicz przedstawił w konwencji przymierza z naturą. Chciał w ten sposób zwrócić swoim rodzicom spokój, jakiego poskąpiła im historia, chciał złożyć literacki hołd codzienności, którą z mozołem społeczność pojałtańska budowała. Wykorzystał więc wiejski krajobraz sielankowy jako zaporę przed dziejowością – przed wspomnieniami z wojny, pogłoskami o nowej wojnie i ingerencjami socjalistycznego państwa – w rezultacie stwarzając opowieść, w której dla codzienności zabrakło sensownej reprezentacji.

Śmierć w Arkadii

Oczywiście, pamięć nostalgiczna zostaje wprawiona w ruch przez śmierć ojca, więc jej fundamentem jest cierpienie. Ale i z tym powieść Jurewicza radzi sobie w sposób typowy – przekierowując pracę pamięci z ojca na syna. Czyli zmieniając upamiętnienie w rozpamiętywanie, zmieniając wysiłek przywracania ukochanej osoby w pracę analizowania swoich uczuć.

Dlatego śmierć ojca jest tu prefiguracją śmierci własnej. Jest także końcem pewnego świata (zapowiedzią tego końca jest – potwornie przesłodzony, przesadzony, przesentymentalizowany – opis rozstania z ojcem przy wyjeździe na studia). O tym odchodzącym świecie można powiedzieć niewiele: był światem łagodnych obyczajów, rozmowy stanowiącej najważniejszy środek porozumienia, wspólnego przeświadczenia, że normalność to najistotniejsze dobro. Gdy do Arkadii wkracza śmierć, wszystko, co było z nią związane, bezpowrotnie ginie: „Wiedziałem, że ci z Hadesu zasypują nie tylko ojca, ale i wszystko, co się z nim wiązało. Wraz z trumną grzebali białoruskie sanki, pierwsze pomarańcze, drewniane obsadki ze stalówkami, zbiór widokówek, sznurowaną futbolówkę, ciepło kaflowego pieca, listy od babci, konika na biegunach, , dżinsy rifle, adapter , śliwkowe powidła, płonące w kuchni ćmy” (s. 138). Widać więc, jak łatwo – i zbyt prosto – wkłada narrator do ojcowego grobu doświadczenie kresowego dzieciństwa, PRL-u, powojennego ubóstwa, domowego bezpieczeństwa, pierwszych mód nadchodzących z Zachodu, rytuałów rodzinnych. Problem w tym, że rzeczowniki wchodzą tu w miejsce doświadczeń, co znaczy, że kolejne etapy powojennej historii zostają pozbawione swojego znaczenia. Nostalgia zadziałała nie tylko przeciw współczesności, lecz także przeciw przeszłości: poetyka ciepłego wspomnienia wytrawiła przeszłość z konkretu i zatarła różnice.

Być może ta szczególna infantylność i ubóstwo narracji wynikają z egotyzmu: pomimo zasadniczego nastawienia na ojca, książka w istocie zawdzięcza swoją zasadniczą melodię – ubogą, na jednej strunie wygrywaną – nastrojowi narratora. To nie ojciec jest tu ważny, lecz narrator – jego żal, jego niezdolność do pogodzenia się ze śmiercią. Wygląda to poniekąd na przeniesiony chwyt. W „Lidzie” i w powiastce „Pan Bóg nie słyszy głuchych” Jurewicz opowiadał o życiu, które zostało pozbawione sensu przez eksmisję z małej ojczyzny (czyli z białoruskiej Lidy). Ekspatriacja była wydarzeniem, które przedziurawiło egzystencję – przez tę szczelinę wypłynęło poczucie zrozumiałości własnego życia. Obie książki były zamocowane na chwycie nostalgicznym, ale szczerość i biograficzne realia poświadczały za autentyzm relacji i uwiarygodniały dramat. W „Dniu przed końcem świata” wydarzeniem dziurawiącym życie jest rozstanie z ojcem. Ale narracja nie jest spełnieniem testamentu, lecz rozpisaniem własnego żalu – czymś w rodzaju zamiennika wyrzutów sumienia. Stąd wrażenie, że autor mówi coś zupełnie innego niż to, co chciałby albo powinien powiedzieć.

Czym miałby być ten tekst prawdziwy, ten, który nie byłby sentymentalnym trenem? Na przykład wyznaniem, że narrator nie potrafi opowiedzieć o życiu ojca – że nie potrafi wyrazić zwykłości tej egzystencji przeładowanej historią i niedociążonej wyrazistym sensem, że ucieka się do chwytów nostalgicznych, uwznioślających, sielankowych, ponieważ nie ma własnego języka, który pozwoliłby mu wyjaśnić związek między ojcem-krawcem i synem-pisarzem. Krótko mówiąc: narracja ta, oparta na powtórzeniach, łagodnie i nieporadnie obsesyjna w swoich nawrotach, zdaje się przykrywać zasadniczą niezdolność znalezienia języka i konceptu dla opowieści o ojcu.

W ramach pointy

Książka zaczyna się dobrze, rozwija średnio, a dobiega końca źle. Jest krótka, a zarazem jakoś przegadana, rozwlekła, nudnawa. Napisana z najszlachetniejszych pobudek, dość wcześnie okazuje się tyleż ciepła, co zdawkowa, tyleż wierna swojemu bohaterowi, co w wierności swojej – z niezrozumiałych powodów – skąpa. Doświadczenie kresowiaków w powojennej Polsce jest tu prawie nieme. Doświadczenie ich dzieci ani nie stanowi dalszego ciągu tradycji ojców, ani nie zyskuje własnej narracji.
Aleksander Jurewicz: „Dzień przed końcem świata”. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2008.