ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 czerwca 11 (179) / 2011

Paulina Zdanowska,

WIERSZE

A A A
czas wodnika

prowadzisz paznokieć po kartce a za palcem
nie zostaje ciemna smuga (rozedrzeć kartę papieru
by przekonać się że poza nią nie otwiera się żadna
rana na wilgoć) chciałaś czernić papier jak poetka
ale nie jest jeszcze wystarczająco mokro
wyprowadzono igłą przez lędźwie jesteś biała
jak kartka i sucha twoja skóra przetarta dotykiem
ust które są jak dwie łupiny co niezgrabnie
przetaczają szeleszczące powietrze


podobałaby się ciecz która zaczyna się zaraz
za pobożną bielą wiersza trzymanego na
języku co nie jest kartką ale ciałem
skończonym a więc zapisanym
ostrożną składnią ciemnych warg osobnych
przydałoby się takie słowo za które można by
wydać całą krew która leży odłogiem
przez żadne wyschnięte nie zaczęta usta



piosenka o mokrej

na początku była krew a potem stało się
ciałem kobiety tak mokrej od środka
nie widuje się w naszym mieście
w naszym mieście w którym
zbyt często padało na nią
przez otwarte okno a potem jeszcze wargi
które umyślnie dzieliła

na dwoje babka wróżyła
i nabierała deszcz na język
w którym nie umiała się nawet
przedstawić ani powiedzieć
skąd pochodzi
musiało paść na nią skoro zawsze
lubiła się wychylać

ale nigdy do dna
żeby zachować pozory w jej ustach
po dziś dzień stoi woda i wypiera
język który nie zna żadnej mowy
ciała nie trzeba się pozbywać
niedługo i tak puści soki
albo parę



język miłości

język nie znalazł jeszcze własnego brzmienia
wciąż ostrzem będąc przeciąganym po niemych żyłach
lub świadomym skowytem spinającym dwa równoległe ciała
albo też chłodnym powietrzem od którego nabrzmiała
przestrzeń między domykającymi ramionami

i nagle zjawiasz się ty i rośniesz w ustach zalążkiem krwi
będąc wcześniej plamką na zmarzniętej wardze
już językiem rozpoznaję bo kto tak jak ty potrafi się
wysłowić


rośniesz mi w ustach i rośnie lęk gdy wiem
że pisać do ciebie to pisać do krwi
zdzierając sobie opuszki palców pytam

czy z czerwienią wyjdzie na jaw
śmierć



twoje ciało w wierszu żywi obcy język

ty powinieneś zakwitać
pod puszystymi dłońmi
które ułożone na kształt
czujnych powiek
pomagają ciemności
dojrzeć

ciało
z którym nie pozwalasz się żegnać
przez pocałunek na dobranoc
ani kołysanie ramion
skąd wie tak dużo
na temat śmierci
w wierszu
wyznaczono nam miejsce spotkania
okno rozwiewa księżyc płytki jak oddech
na którym piszesz słowo - najwyższy owoc krwi
co się tobą
żywi
jak umarli tyle tylko że świecą
za ciebie oczami gdy długo nie wracasz

a może się mną brzydzisz
kiedy w tak naturalny sposób
spieszczam twoje imię
i podaję ci do ust
mleczne węzły piersi

podana doustnie smakuje
obcy język

jak go wytłumaczę



nie-czas serca

kiedy już pogasną ostatnie śniegi
obudzimy się całkiem obcy
na swoją obronę mając jedynie
dwie pary rąk czule wyjaśniających ciemność

będziemy otwarci na coraz to nowszą wilgoć
którą znajdziemy pod palcami
przeczesując gęste futro mroku
może sufitu z krwi najwyższej
co wieczór upinanej na wysokość wzroku
od którego zapala się podbrzusze



Warszawa: chodzimy po cmentarzu

tęskniący nawołują światło po imieniu
tak jak nawołują swoich zmarłych i boga
idziemy na cmentarz bo nam wolno
płynie czas w siną dal ust i zawraca
przed grobem nie liczymy lat
bo kto to myślał wypominać wiek zmarłym
nigdy nie można się też oprzeć
o krzyż ani wacie cukrowej
z podziemia wszystko wygląda inaczej
ani zakląć ani bawić się w koci łapki kiedy marzną
stopy i wszystkie przyziemne rzeczy które nasze są
wrastają w ziemię jakby były u siebie
oderwij się już od tych grobów - wołam
i już po chwili biegniemy z Kamilem w pobliskie chaszcze
więc jestem ja i Kamil nie krępuje się przy mnie
a i ciemność spodziewała się że
zastanie nas takich rozkraczonych
przeciąg głaszcze luźne włosy na ramionach
i w dole włosy też rozkładają się
jak przeciągnięte grzebieniem i słońcem