ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 listopada 21 (141) / 2009

Piotr Bogalecki,

SYMFILOZOFIA, CZYLI FILOZOFOWANIE WIERTŁEM

A A A
Oto z mroków zapomnienia wydobyte zostało dzieło ważne i nie do przecenienia – w tłumaczeniu Carmen Bartl ukazał się zbiór „Fragmentów” Friedricha Schlegla opracowany, opatrzony przypisami i poprzedzony obszernym wstępem przez Michała Pawła Markowskiego. Książka wydana została jako druga pozycja „Hermenei” – świetnie zapowiadającej się serii Centrum Studiów Humanistycznych (po „Pochwale nicości” Marii Sá Cavalcante Schuback). Ważniejsze jednak, że tym samym spełniło się marzenie Schlegla wyrażone w ostatnim tekście ostatniego (o czym nikt jeszcze wówczas nie wiedział) numeru „Athenaeum”: „Znajdą się czytelnicy potrafiący czytać. W dziewiętnastym wieku każdy zdoła z lubością i upodobaniem smakować Fragmenty w porze poobiedniego trawienia, nawet przy najtrwalszych i najmniej strawnych nie potrzebując dziadka do orzechów” („O niezrozumiałości”, w: „Pisma teoretyczne niemieckich romantyków”, red. T. Namowicz, Wrocław 2000, s. 202). Co prawda, od czasu wypowiedzenia tych słów (ironicznych? Skądże znowu!) minęły bagatela dwa wieki, ale udało się! Mamy „Fragmenty” po polsku, kupujmy więc, obiady zjadajmy jak najszybciej, aby zacząć trawienie i móc zabrać się do smakowania. Z pewnością dowiemy się wielu interesujących rzeczy, także na temat jedzenia. Jeżeli sądziliśmy na przykład, że lekturę do przeżywania jako pierwszy porównał Friedrich Nietzsche, uświadomimy sobie, że zrobił to już jego starszy o ponad pół wieku imiennik we fragmencie o treści: „Krytyk to czytelnik, który przeżuwa. Powinien zatem mieć więcej niż jeden żołądek” (s. 8), a w przypisie otrzymamy komentarz na temat wcześniejszej historii tego porównania. Jeśli byliśmy porażeni oryginalnością podtytułu „Zaratustry”, przyjdzie nam przełknąć gorzką pigułkę: u tego starszego Friedricha przeczytamy bowiem: „Każdy prawdziwy pisarz pisze dla nikogo bądź dla wszystkich. Kto pisze, by go czytali ci lub owi, zasługuje na to, by go nie czytał nikt” (s. 23). Zresztą, Friedrich młodszy miał szczęście, że Schleglowi nie udało się zrealizować swojego zamierzenia z 1797 roku i napisać „Jutrzenki” – jeżeli jednak myślimy, że dzięki temu Nietzsche zrobił to jako pierwszy, to również jesteśmy w błędzie, gdyż „Die Morgenröthe” to tytuł traktatu Jakuba Böhmego, o którym pewnie by nie pamiętano, gdyby nie fakt, że – jak w kolejnym przypisie wyjaśnia Markowski – zaczytywali się nim jenajczycy, którzy „traktowali go jak poetę romantycznego” (s. 166). Takie i inne smaczki, odnaleźć można, czytając same tylko starannie opracowane przez Markowskiego przypisy do kolejnych fragmentów. Jak bardzo starannie? Jeden z fragmentów, zaczynający się od słynnych słów „Poezja romantyczna to progresywna poezja uniwersalna” i składający się z piętnastu zdań, opatrzony został… szesnastoma przypisami. Inny z kolei przypis pozwoli tym, którzy zdążyli już stracić wiarę w oryginalność myśli autora „Wiedzy radosnej” rozważyć zagadnienie wpływu jenajczyków na Nietzschego nieco bardziej systematycznie – przy lekturze pięciu pozycji na ten temat, do których w stosownym miejscu odeśle ich Markowski. Także pod tym względem wartości omawianego opracowania nie sposób przecenić – ilość bibliograficznych odniesień może imponować i obejmuje prawie wyłącznie słabo znane w Polsce teksty obcojęzyczne (szkoda z drugiej strony, że prawie całkowicie pominięto – nieliczne co prawda, ale tym cenniejsze – polskie opracowania poświęcone jenajczykom, jak na przykład wydaną w 2001 roku rozprawę Ewy Kochanowskiej „Romantyczna literatura wobec nauki”, zwierającą omówienie encyklopedycznych zamierzeń Novalisa, o których sporo pisze także i Markowski). W efekcie lektura „Fragmentów” zaiste daje sporo satysfakcji i zaspokaja najwybredniejsze nawet gusta. A propos gustów, smaczków, obiadów i przepisów (pardon!, przypisów), Schlegel nie zalicza się do „rozwodnionych” autorów, którzy „bezwarunkowość piją jak wodę”, a w których jednowymiarowych książkach „nawet psy odnoszą się nieskończoności” (s. 18). Jak przekornie zauważa, autorzy tacy zwykle „tak mówią o publiczności, jakby to był ktoś, z kim obiadowali w Hôtel de Saxe podczas targów lipskich” (s. 10). Autor „Fragmentów” tymczasem nie próbuje zjednać nas swym wytwornym towarzystwem i przekupić smakowitym daniem – ponieważ, jak powiada, „czytanie to sztuka” (s. XIV), pozostawia nam wolność i w miejsce familiarności proponuje lekturową dowolność. Stąd też czytanie „Fragmentów” może przypominać bezcelowe i chaotyczne błąkanie się po nieznanym a interesującym mieście. Można szwędać się po nim szlakiem wątków pre-Nietzscheańskich, albo gastronomicznych, lub też zupełnie innych; co jednak istotne, dowolność ta dotyczy także odczytań pojedynczych kwestii – jak pisze Markowski, ambiwalencja „zgadzania się/ niezgadzania pokazuje jak można, a nawet jak należy czytać Schlegla: nie tylko z jednego punktu widzenia” (s. XIV). Oto najlepszy, jeśli nie jedyny, sposób lektury dzieła młodszego z braci Schleglów, dzieła nieprzypadkowo zamierzonego i napisanego we fragmentach – podług indywidualnych upodobań i apetytów, po swojemu, nigdy zaś od deski do deski.

Jeśli już jednak przy desce jesteśmy, to tę – jak radzi Schlegel – „należy nawiercać tam, gdzie jest najgrubsza” (s. 11). Wskazanie to wziął sobie do serca Michał Paweł Markowski, który postanowił zrezygnować z beztroskich lekturowych przechadzek i podjął próbę zmierzenia się nie tylko z najtrudniejszym bodaj pytaniem dotyczącym Schlegla – „w jakiej mierze doświadczenie artystyczne pozwala nam zrozumieć samych siebie” (s. IX) – ale także z kontrowersją, dotyczącą miejsca autora „Lucyndy” we współczesnym panteonie. „Niespełniony filolog, nieoryginalny filozof, kiepski powieściopisarz” (s. VII-VIII) – wyliczając opinie współczesnych Schleglowi, nie sposób zapomnieć o przytoczonej na wstępie uwadze Madame de Staël, uznającej go za człowieka „obdarzonego wielką oryginalnością umysłu” (s. VII). Można przyjąć, że to właśnie owa oryginalność czyni z interpretowania Schlegla ciężki orzech do zgryzienia; problemem nie jest tu to, że nie zostawił on żadnych interpretacyjnych tropów – sęk w tym, że pozostawił ich cokolwiek za dużo. Odpowiedź próbuje dać Markowski w zaiste „grubym”, prawie siedemdziesięciostronicowym wstępie, zajmującym czwartą część omawianej tu publikacji (przy tym jednak – napisanym tak, że czyta się go jednym tchem, „od deski do deski”) i stanowiącym, jak dowiadujemy się z przypisu, fragment przygotowywanej przez niego książki poświęconej „narodzinom współczesnej humanistyki”. Według jednego z aforyzmów Schlegla, „dobra przedmowa musi być jednocześnie pierwiastkiem i kwadratem swej książki” (s. 4). Pomimo że przedmowa Markowskiego nie dotyczy jego własnej książki, nie poczuł się on zwolniony z obowiązku i zrealizował wskazanie autora „Fragmentów” z nawiązką. Wyciągnął z nich „pierwiastek” – „Najkrócej rzecz ujmując: dla romantyków egzystencja musi być twórcza, co oznacza, że sztuka (…) jest najlepszym narzędziem formowania egzystencji” (s. XV) – i podniósł go do „kwadratu”. Ten pierwszy gest naraził go oczywiście na zarzut błędnej lub niekompletnej interpretacji („Markowski skupia się na x, ale przecież to temat y jest istotą dzieła Schlegla”), tym drugim natomiast podpadł zwolennikom pieczołowitych egzegez, według których aktywność komentatora winna ograniczać się do komentowania, nie zaś do demonicznego i perswazyjnego używania („Markowski znalazł u Schlegla x, którym interesował się już od dawna i użył aforyzmów autora „Rozmowy o poezji”, by powiedzieć swoje”). Oba te zarzuty Markowski zręcznie (i słusznie) uchyla – cytując Schlegla, oczywiście. Na motto swojego wprowadzenia wybiera słowa, które trafnie opisują zaproponowaną wyżej strategię lektury Schlegla: „W ogóle zresztą warto docierać do celu różnymi drogami. Niech każdy z radosną ufnością idzie całkiem własną, możliwie indywidualną drogą; nigdzie bowiem prawa indywidualności (…) nie obowiązują bardziej niż tutaj, gdzie mowa o rzeczach najwyższych” (s. VII), wskazuje na zasadniczy brak finalności cechujący myśl Schlegla („Filozofia systematyczna powinna się raczej nazywać filozofią względną” [s. LVI]; „Czyż wszelka refleksja i wszelkie kształcenie nie jest potencjalizowaniem?” [s. LXX]), akcentuje też wagę niezgody i polemiki („Polemika jest absolutnie filozoficzna” [s. 14]), znajdujących najpełniejszy wyraz w płodnej idei symfilozofii. Pisze Markowski: „Wbrew potocznym opiniom romantycy nie byli zamkniętymi w sobie egoistami, którzy – nie widząc świata poza sobą – zamykali się w idiosynkratycznych przestrzeniach sztuki samo-zwrotnej refleksji. Podstawową kategorią romantyzmu filozoficznego była kategoria symfilozofowania. (…) Symfilozofowanie wszelako (…) nie jest kwestią wspólnego pisania tekstów, lecz komplikacją wprowadzoną w samo pojęcie autonomicznego podmiotu, który nagle odnajduje w sobie nieprzebrane pokłady inności i musi sobie z nimi poradzić” (s. XLIII-XLIV).

Skoro zaś tak, to miast referować tu treść przedmowy Markowskiego, spróbujmy dotrzeć do tego samego celu nieco inną drogą. Jeśli poszukamy prawdziwego „innego”, z którym musiał poradzić sobie autor „Występku”, odkryjemy, że jest on dziwnie nieobecny, co może przekonać podejrzliwego czytelnika, że postawa Markowskiego daje się, między innymi, interpretować psychoanalitycznie – jako klasyczny przypadek wyparcia. Elementem wypartym byłby tu oczywiście Paul de Man – najbardziej bodaj podejrzliwy i radykalny interpretator Schlegla, którego tekst „Pojęcie ironii” zdawał się znacząco wpływać (oczywiście, obok wielu innych) na teoretycznoliteracką świadomość Markowskiego. Warto przypomnieć tu jego głośną polemikę z „Duchem powierzchni”, w której próbował Markowski rehabilitować krytykowaną przez Agatę Bielik-Robson parę Schlegel-de Man i wskazywać na ich zasadniczą wagę dla nowoczesnego myślenia o literaturze. Można wręcz uznać demanowskie odczytanie Schlegla, a co za tym idzie odmienną interpretację tradycji romantycznej, za przysłowiową kość niezgody między Bielik-Robson a Markowskim; częściej mówi się w tym kontekście o Nietzschem, ale sama autorka „Ducha powierzchni” przyznaje, że to de Man – krytykowany przez nią, za Bloomem, na każdym kroku, od recenzji „Alegorii czytania”, przez „Ducha powierzchni”, odczyty z „Polonistyki w przebudowie” i z konferencji o Derridzie, aż po omówienie „Nagłości” autorstwa Karl-Heinza Bohrera, dla którego nieustannie ponawiane interpretacje Schlegla również stanowią podstawę własnego stanowiska – jest „istotną postacią” w ich sporze (cytuję za: „Autoportret w nietzscheańskim zwierciadle”, „Literatura na Świecie” 2005 nr 11-12, s. 387). W tym kontekście zatytułowaną „Poiesis. Friedrich Schlegel i egzystencja romantyczna” rozprawę Markowskiego można odczytywać jako próbę doprecyzowania jego interpretacji romantyzmu, a tym samym – jako kontynuację polemiki z Agatą Bielik-Robson.

Tym bardziej znaczące więc, że w „Poiesis” Bohrer nie pojawia się ani razu, zaś de Man – zaledwie raz, przypisowo i pobieżnie; znamienne też, że cytowana jest wczesna opinia na temat ironii z „Blindness and Insight” z 1971 roku, nie zaś z odczytu „Pojęcie ironii” z 1977, w którym de Man odżegnywał się od swych wcześniejszych interpretacji i który cytowany jest przez Markowskiego w podręczniku „Teorie literatury XX wieku”. Kłujący w oczy brak de Mana wydaje się świadectwem interpretacyjnego zwrotu, jakiego dokonuje Markowski. Marginalizując Demanowską interpretację Schlegla, marginalizuje Markowski ten aspekt jego myśli, który tamten w efektowany sposób podniósł do rangi najważniejszej zdobyczy świadomości romantycznej – ironię. Co prawda już w pierwszym przypisie nowego tekstu Markowskiego możemy przeczytać, że z braku miejsca „omówienie wielu kluczowych kwestii” (wśród których obok filologii i hermeneutyki romantycznej, wymieniona została ironia) „odkłada on na później”, niemniej po lekturze „Poiesis” owo odwleczenie wydaje się mieć także i inne przyczyny. Ironia – jak zawsze – okazuje się bowiem niewygodna i w szczególnie sposób niedopasowana do kreślonej przez Markowskiego interpretacji wczesnego romantyzmu. Interpretacji, dodajmy od razu, oryginalnej i odmiennej w stosunku do wcześniejszych poświęconych tej epoce tekstów jego autorstwa. Za najważniejszy z nich uznać można opublikowany na łamach „ResPubliki Nowej” esej pod tytułem „Poezja i nowoczesność” (sierpień 2001, s. 64-70). Według niego romantycy jenajscy (Markowski cytuje głównie Novalisa, ale zaznacza, że chodzi mu także u Schlegla) stworzyli „zarys nowoczesnej teorii poezji”. Przerzucając „niezbędny pomost między estetyką transcendentalną a nowoczesną teorią poezji”, zapoczątkowali oni – jak powiada Markowski – „hermetyczny model poezji”, oparty na „puryfikacji doświadczenia”, w efekcie której – jak u Kanta – „podmiot pozostaje na zawsze w kręgu własnych wyobrażeń, z którego nie ma przejścia do rzeczywistości”. Jeżeli w modelu tym – jak czytamy – poeta „nieustannie odcina się od tego, co przygodne i nieokreślone”, to tworzona w jego obrębie poezja musi jawić się jako wyzuta z życia i „pozbawiona jakiegokolwiek związku z ludzkimi pragnieniami” (nieprzypadkowo za głównego kontynuatora intuicji jenajczyków uznany zostanie tu Mallarmé). Stanowisko to zostanie utrzymane w powstałej parę lat później rozprawie „O reprezentacji”, w której jako pierwszy pisarz wpisujący się w Kantowską „estetyczną ideologię reprezentacji” również wymieniony zostanie Novalis (w: „Kulturowa teoria literatury”, red. M. P. Markowski, R. Nycz, s. 328). W nowym eseju Markowskiego czytamy tymczasem: „[W «romantycznej filozofii egzystencji»] doświadczenie estetyczne zostało odwiązane od subiektywności, do której przywiązał je Kant. (…) W tym sensie romantyzm nie idzie śladami Kantowskiej Analityki piękna i dlatego też sztuce została przyznana kwalifikacja moralna. (…) Artysta nie tworzy oderwanych od życia artefaktów, ale mocą swojej woli i sumienia tworzy swoją własną egzystencję, opartą na imperatywie wolności” (s. XIV) i nieco dalej: „Nadanie życiu sensu, który ono pod wpływem modernizacji utraciło – oto istota romantycznego projektu” (s. XV). Jest więc dokładnie odwrotnie niż we wcześniejszych tekstach Markowskiego: jeżeli tam poezja jenajczyków interpretowana jest jako transfer estetyki Kantowskiej na teren literatury, to teraz jest ona wymknięciem się spod wpływu samotnika z Królewca. Wcześniej Novalis i Schlegel tworzyli poezję oderwaną od życia, teraz zaś ich „sztuka umieszczona jest w samym centrum doświadczenia egzystencjalnego” (s. XI). Wcześniej byli oni „hermetyczni”, a ich intuicje najdoskonalej rozwinął i wyartykułował Mallarmé, teraz… no właśnie, czy stali się „hermeneutyczni”, czy też być może dawną dychotomię należy porzucić? Jeżeli porzucić, to dlatego, że dzięki dokonanej w ten sposób rekonfiguracji „pola” pisarstwa Schlegla, widoczne staną się nowe, niepodjęte dotąd intuicje. Autor „Fragmentów” przestaje być hermetycznym ironistą, aby stać się profetycznym koryfeuszem nowoczesnej humanistyki. Interpretacja Markowskiego jest spójna, przekonująca i udanie syntetyzuje wiele Schleglowskich wątków. Mogło być więc groźnie, ale wszystko kończy się – jak powiedziałby Schlegel – tak, „jak zaczyna Ojczenasz: Królestwem Bożym na ziemi” (s. 6).

Zanim jednak wypowiemy zgodnym chórem „Amen”, przypomnijmy, że to przecież nie kto inny, jak Friedrich Schlegel pisał – ku uciesze de Mana – o niemożności zatrzymania raz już wprawionej w ruch ironii („Ironia jest permanentną parabazą”) i, jak się wydaje, całkiem poważnie zapytywał: „Jacyż bogowie ocalą nas przed tymi ironiami? (…) Z ironią nie ma żartów” („O niezrozumiałości”, s. 201). De Man powiedziałby, że za możliwość egzystencjalnej interpretacji Schlegla zapłacił Markowski wysoką cenę – usuwając ironię, zneutralizował siłę i wymowę wielu perswazyjnych fragmentów Schlegla (jak na przykład takiego: „Ironia jest formą paradoksu. Paradoksem jest wszystko, co jednocześnie jest dobre i wielkie” [s. 17]), z których dość jasno wynika, że to wieloznaczna natura języka stanowi ich najbardziej zastanawiający „przedmiot” namysłu – między innymi dlatego, że o „przedmiocie” tym nie da się filozofować inaczej niż posługując się nim samym. Oto właściwa „komplikacja wprowadzona w samo pojęcie autonomicznego podmiotu”, który odkrywa, że bez „przedmiotu” w żadnym wypadku nie byłby sobą. Kiedy Schlegel pisze „Poezję może krytykować tylko poezja” (s. 31), wskazuje na tę cechę swojej filozofii, o której w „Nocie o tłumaczeniu” pisze Carmen Bartl (lub Michał Paweł Markowski – przepraszam za ewentualną pomyłkę, ale „Nota” znajduje się już po wstępie i informacji wydawniczej, dokładnie pomiędzy częścią wprowadzającą a częścią zawierającą tłumaczenie, nie jestem więc do końca świadom, gdzie między nimi przeprowadzić granicę). Czytamy tam: „Schlegel nie ułatwia zadania swemu czytelnikowi”, „wiele fragmentów pozostawia czytelnika w dramatycznej niepewności, co do ich właściwego znaczenia”, „sprzeczne wybory tłumaczy pogłębiały jedyny semantyczną ambiwalencję oryginału” itd. (s. LXXVII). „Amfibologiczny” (jak trafnie zauważa Markowski) sposób pisania Schlegla jawi się jako nieodłączny od artykułowanych przez niego tez. Chciałoby się dopowiedzieć, że jego legendarny „niezrozumiały” styl jest samą istotą symfilozofii, „wspólnego poszukiwania wszechwiedzy” (s. 115), jakie manifestuje się przede wszystkim (choć, zgadzam się, że nie wyłącznie), w szeroko rozumianym „wspólnym pisaniu tekstów” (s. XLIV). Myślę, że właśnie o takim pisaniu mówi Markowski, gdy w jednym z przypisów notuje: „Moim zdaniem Schlegel (a może nawet jenajski romantyzm) pierwszy wynajduje to, co Derrida w swoim własnym języku wyrazi jako «prawo sygnatury i kontrsygnatury», a więc konieczność odpowiadania własną idiomatycznością na idiom dzieła” (s. LIII). Coś bardzo podobnego napisał już w swej książce o Derridzie, cytując Schlegla i stawiając tezę, że jedna z omawianych przez niego książek o dekonstrukcji wpisała ją w „wywodzącą się z romantyzmu niemieckiego (…) linię estetyzacji dyskursu metaliterackiego”, którą teraz byłby być może skłonny nazwać raczej „poszerzaniem egzystencjalnych możliwości jednostki, dla której ani nie istnieje jeden sposób czytania znaków świata, ani też jeden rodzaj egzystencji” (s. XLI).

Czyżby więc Markowski zapomniał o tym, co pisał o Schleglu i jenajczykach w eseju „Poezja i nowoczesność”, tudzież o swoich uwagach ze wstępu „Efektu inskrypcji”? Nawet jeśli tak – chwała Bogu! Powiada bowiem Schlegel: „Aby móc dobrze pisać o jakimś przedmiocie, trzeba przestać się nim interesować. Myśl, którą ma się roztropnie wyrazić, musi już całkowicie przeminąć, właściwie nie może już nas zajmować” (s. 11). Obserwując przemianę poglądów na temat Schlegla i Frühromantik badacza tej klasy, co Markowski, dowiadujemy się przynajmniej dwóch rzeczy: jednej o Markowskim, drugiej – o Schleglu. Po pierwsze, autor „Anatomii ciekawości” dał się poznać jako prawdziwy „krytyk” Schlegla, który przeżuwa go powoli w co najmniej dwóch żołądkach; jako właściwy towarzysz myśli, podejmujący trud symfilozofowania i nie wahający się – jak pisał inny symfilozof Schlegla, Sören Kierkegaard – podjąć myśl zaostrzoną tak, że „o ile ją schwycisz z równą energią, w następnej chwili okaże się czymś innym” (S. Kierkegaard, „Powtórzenie”, tłum. B. Świderski, s. 20). W tym doborowym towarzystwie „przyjaciół” Schlegla (bo tak – idąc za jego aforyzmami – należałoby nazywać prawdziwych filozofów i rzetelnych czytelników [zob. np. s. 37]) odnajduje Markowski między innymi Paula de Mana, od którego tak wyraźnie się teraz odwraca (co stanowi wszak najlepszy dowód ich przyjaźni), a który krytykując w „Pojęciu ironii” trzy „sposoby neutralizowania Schlegla, sposoby neutralizowania ironii”, nie wahał się przyznać: „W taki sposób sam się nią [ironią – P.B.] zajmowałem w moich wcześniejszych tekstach – dlatego też to, co dziś mówię ma charakter s a m o k r y t y k i” (w: „Ideologia estetyczna”, przeł. A. Przybysławski, Gdańsk 2000, s. 260; rozstrzelenie de Mana). Jeśli przypomnimy sobie, że sam Schlegel, dokonując konwersji na katolicyzm, zdecydowanie zmienił charakter wyznawanych przez siebie poglądów, możemy postawić tezę, że zmysł do (samo)krytyki jest podstawową dyspozycją filozoficzną jego i jego symfilozoficznych przyjaciół oraz uznać, że to właśnie on stanowi najbardziej znaczącą cechę zapoczątkowanego przez jenajczyków projektu nowoczesnych nauk humanistycznych.

Drugą natomiast korzyścią, jaka płynie z pasjonującej przygody Markowskiego ze Schleglem jest to, że stanowi ona przekonujące świadectwo wielkości autora „Fragmentów”. W jednym z nich czytamy: „Znacznie trudniej jest spowodować, by inni dobrze przemawiali niż samemu dobrze przemawiać” (s. 46). Jeżeli niespełniony filolog, nieoryginalny filozof i kiepski powieściopisarz znajduje do dziś tylu świetnych czytelników i autorów, którzy pragnąc wwiercić się w najodpowiedniejsze miejsce jego dzieła, wciąż odnajdują miejsca nowe, to stanowi to najlepszy dowód jego ideowej „grubości”.
Friedrich Schlegel: „Fragmenty”. Przełożyła Carmen Bartl. Opracował, wstępem i komentarzami opatrzył Michał Paweł Markowski. Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2009. Seria: „Hermeneia”, t. 2.